Pewnego dnia w Warszawie, Kinga wyszła za mąż za Marcina zaraz po studiach. Ich miłość była tak silna, iż zdawało się, jakby cały świat istniał tylko dla nich dwojga. Rodzice, widząc ich szczęście, pomogli parze kupić przestronne dwupokojowe mieszkanie w Krakowie.
Jedno z pomieszczeń urządzili z namaszczeniem na pokój dziecięcy. Kupili dwa małe łóżeczka, wyobrażając sobie, jak ich przyszłe maleństwo będzie słodko spać w jednym z nich. choćby wybrali imię – Bartosz. Z jakiegoś powodu Kinga i Marcin byli pewni, iż pierwsze będzie chłopcem. Na wypadek, gdyby urodziła się dziewczynka, mieli w zanadrzu imię Zofia. Ale wszystkim znajomym opowiadali wyłącznie o Bartoszu, tak jakby dziewczynka była tylko odległą możliwością.
Gdy babcia Kingi, Krystyna, usłyszała o tym, surowo skarciła wnuczkę:
– Kinguś, nie wolno tak! Dawanie imienia przed narodzinami to zła wróżba! Imię nadaje się dopiero po przyjściu dziecka na świat!
– Babciu, przecież to tylko przesądy – odparła Kinga, śmiejąc się.
Minęły trzy lata, a pokój dziecięcy wciąż stał pusty, jakby był przeklęty. Kinga nie mogła zajść w ciążę. Leki, lekarze, ciągłe badania – nic nie pomagało. Nadzieja topniała jak wiosenny śnieg, zostawiając po sobie tylko pustkę.
Krystyna, widząc cierpienie wnuczki, namówiła ją, by poszła do znachorki, cioci Heleny. Kinga nie wierzyła w takie rzeczy, ale zdesperowana zgodziła się. „A nuż?” – przemknęło jej myślą.
Ciocia Helena, wysłuchawszy Kingi, spojrzała na nią głębokimi, niemal przerażającymi oczami i powiedziała:
– Marzyliście z mężem o synu, daliście mu imię Bartosz. Ale imię narodziło się przed dzieckiem. Ktoś je zabrał. Teraz wy i ten, kto nosi to imię, jesteście nieszczęśliwi. Uczyńcie to dziecko szczęśliwym, a szczęście wróci do was.
Słowa starej kobiety zabrzmiały dla Kingi dziwnie prawdziwie.
– Co mam zrobić? – spytała, drżąc.
– Zrozumiesz sama – enigmatycznie odparła znachorka. – Zrozumiesz, a szczęście zawita do waszego domu.
Minął kolejny rok. Dziecka wciąż nie było. Kinga prawie zapomniała o słowach cioci Heleny, ale w sercu tliła się nadzieja. Marcin też nie tracił wiary, choć w jego oczach coraz częściej gościł smutek.
Pewnego dnia Kinga załatwiała sprawy w drugim końcu miasta. Szła obok starego teatru lalek, gdy podszedł autobus z napisem „Dom Dziecka”. Wysypała się z niego gromadka rozbawionych maluchów. Kinga zatrzymała się, urzeczona ich śmiechem. Nagle rozległ się okrzyk opiekunki:
– Bartoś!
Chłopiec pogonił za uciekającą czapką i wybiegł na jezdnię. Kinga, stojąca najbliżej, rzuciła się, by go złapać. Przytuliła go mocno, czując, jak serce wali jej jak młotem.
– Bartosz – wyszeptała, choćby nie wiedząc, dlaczego tak go nazwała.
– Mamo – szepnął chłopczyk, oplocął jej szyję rączkami.
Opiekunka podbiegła:
– Dziękuję pani!
Chciała wziąć chłopca, ale ten kurczowo trzymał się Kingi.
– Bartosz, chodźmy na przedstawienie! – powiedziała Kinga, jeszcze drżąca.
– Dlaczego nazwał mnie mamą? – spytała opiekunkę, nie mogąc oderwać wzroku od dużych oczu dziecka.
– Wszystkich, którzy mu się podobają, tak nazywa – odparła kobieta. – Nie macie swoich dzieci?
– Nie – głos Kingi złamał się. – Tak bardzo chcemy…
Opiekunka spojrzała na nią ciepło.
– Bartosz to wspaniały chłopiec. Odwiedźcie nas.
Wieczorem Kinga spotkała Marcina z czerwonymi oczami.
– Co się stało? – przytulił ją.
– Pod teatrem był autobus z domu dziecka – zaczęła, powstrzymując łzy. – Jeden chłopiec wybiegł na ulicę. Złapałam go. Przytulił mnie i nazwał mamą. A na imię ma… Bartosz.
Kinga rozpłakała się, chowając twarz w ramieniu męża.
– Marcin, zabierzmy go. Będzie naszym synem.
Marcin milczał chwilę, w końcu się uśmiechnął.
– Ile ma lat?
– Trzy, może cztery. Jest taki słodki… Coś we mnie pękło, gdy go przytuliłam.
– Dobrze, uspokój się – pogładził ją po głowie. – Jutro jedziemy do domu dziecka.
Nazajutrz, z zabawkami i słodyczami, Kinga i Marcin pojawili się w placówce. Dyrektor, Danuta, przyjęła ich serdecznie. Już wiedziała o wczorajszym zdarzeniu.
– Witajcie! Wejdźcie – powiedziała. – Dziękuję za wczoraj, Kinga.
– Dzień dobry – Kinga starała się opanować drżenie głosu. – To mój mąż Marcin. Chcielibyśmy poznać Bartosza.
– Zaraz go przyprowadzę.
Czekali, gdy sekundy dłużyły się niemiłosiernie. Drzwi się otworzyły i Bartosz, ujrzawszy Kingę, krzyknął:
– Mamo!
Kinga rozszlochała się, tuląc go.
– Bartosz, ty mój…
Marcin wyciągnął zabawki. Chłopiec podszedł ciekawski.
– Otwórzmy! – zachęcił Marcin.
W paczkach były samochodzik, robot pluszowy miś. Bartosz promieniał. Danuta szepnęła do Kingi:
– Porozmawiajmy w moim gabinecie. Niech oni się pobawią.
Pół godziny później Kinga wróciła z teczką dokumentów. Marcin i Bartosz wciąż budowali wieżę z klocków.
– Już się zaprzyjaźniliśmy – uśmiechnął się Marcin.
– Bartosz, czas spać – powiedziała dyrektorka, ale chłopiec spojrzał na Kingę przestraszony.
– Jutro przyjdziemy – przytuliła go. – Zaczekasz?
– Zaczekam – szepnął.
Rozpoczęła się procedura adopcyjna. Kinga i Marcin spędzali z Bartoszem każdą wolną chwilę. Chłopiec czekał na nich, rozpromieniony.
W pewien piątek Marcin przyjechał sam. Wziął Bartosza na ręce:
– Chcesz do nas w gości?
– Tak!
Spakowali się i wyszli do samochodu. Bartosz aż podskoczył z radości.
– Pojedziemy autem?
Marcin zapiął go w foteliku i ruszyli. Pod blokiem czekała Kinga.
– Mamo! – krzyknął Bartosz. – Przyjechaliśmy z tatą!
Weszli do mieszkania. Bartosz zachwycał się pokojem z łóżkiem.
– Dzisiaj tu się prześpisz – uśmiechnęła się Kinga.
Kolacja, wieczorne czytanie bajek – dla chłopca przyzwyczajonego do surowego reżimu domu dziecka to była nowość. Tu nie byłoMinęło pół roku, gdy Kinga poczuła, iż w jej brzuchu zaczyna rosnąć długo wyczekiwane życie.