Przezwyciężyć ciosy losu

newsempire24.com 4 dni temu

**Przetrwać ciosy losu**

Drzwi do gabinetu otworzyły się szeroko, a na progu stanął wysoki, opalony mężczyzna. Spojrzał uważnie na Wandę i przemówił przyjemnym głosem:

— Dzień dobry, Wanda Romanowna, jestem Marek, pański wspólnik.

Wanda poczuła, jak przez jej ciało przebiegł dreszcz. Uśmiechnęła się grzecznie i wskazała mu krzesło.

— Witam, proszę usiąść. — Głos lekko jej drżał, ale gwałtownie wciągnęła się w rozmowę.

Za oknem lało już od godzin. Północ zbliżała się nieubłaganie. Wanda spojrzała na kuchenny zegar, schłodziła niedojedzoną kolację i położyła się spać. Od dawna nie dzwoniła do męża i nie czekała na niego aż do świtu. Zmęczyła się tą niepewnością, a może po prostu przywykła. Nie widziała sensu w histerii.

Marek, jej mąż, był miłością jej życia. Pobrali się jeszcze na trzecim roku studiów. Półtora roku później na świat przyszedł Jasiek — teraz miał już pięć lat.

Ich rodzice podarowali im mieszkanie w nowym bloku. Planowali kupić coś większego, ale na razie było im tam dobrze.

Tuż po studiach Marek razem z przyjacielem, Dawidem, założyli firmę. Dawid skończył medycynę, początkowo pracował w przychodni, ale gwałtownie postanowił otworzyć prywatną klinikę. Marek, ekonomista z wykształcenia, został jego wspólnikiem. Z czasem firma rozrosła się, otworzyli choćby dwa nowe oddziały w mieście.

Wanda zajmowała się domem i synem. Chciała pracować, ale Marek przekonał ją:

— Wando, zostań w domu z Jasiem. Ja zarabiam wystarczająco. Gdy pójdzie do szkoły, wrócisz do pracy.

— Zgoda, ale czasem jest nudno.

— Wiem. Ale na razie tak będzie lepiej.

Żyli dostatnio. Co roku jeździli do Egiptu, Wanda nie musiała martwić się o pieniądze. Marek kupił jej choćby samochód na urodziny. Ale im lepiej szło mu w interesach, tym bardziej się zmieniał. Już nie był tym radosnym studentem, który ją kochał.

Wieczorami Wanda czekała sama, aż wróci po północy. Czasem coś dla niego podgrzała, ale często od razu szedł spać. Czuła, jak się od niej oddala. Nie mieli już tych długich, szczerych rozmów.

— Muszę się zmienić — pomyślała. Pojechała do salonu piękności, zrobiła makijaż, włożyła elegancką sukienkę i niespodziewanie zajrzała do biura męża. Gdy weszła do gabinetu, on aż podskoczył.

— Wanda? I tak się odmieniłaś! Świetnie, idziemy dziś na kolację. — Ale w jego głosie czuć było irytację.

Wieczór minął przyjemnie. Marek wręczył jej kwiaty i drobny prezent. Docenił jej metamorfozę. Wanda była zadowolona, iż wpadła na ten pomysł.

— Marku, może pomyślimy o drugim dziecku? — zaproponowała.

— O drugim? — Zmarszczył brwi. — Nie wiem… Zobaczymy.

Gdy już zasypiała, zadzwonił telefon. Ze szpitala, bez wyjaśnień, kazali przyjechać natychmiast. Drżąca poprosiła sąsiadkę, by zajęła się Jasiem. W głowie roiły się najgorsze scenariusze. Wypadek?

Podeszła do wózka. Leżał na nim mężczyzna z zakrwawioną twarzą. To był Marek. Nie żył. Krzyczała, płakała, nie chciała uwierzyć. W uszach dźwięczały tylko oderwane słowa: wypadek, reanimacja, dziewczyna…

Po tej nocy Jasiek zamieszkał z dziadkami, a Wanda na kilka dni zamknęła się w domu. Wypiła całą butelkę koniaku. Przewracała zdjęcia, wspominała ich szczęście. I nagle wszystko runęło.

Policja wyjaśniła, iż ktoś wjechał na ich pas i uderzył w samochód Marka i Dawida.

Matka nie zostawiała jej samej.

— Córko, nie zatracaj się. Masz syna. Musisz żyć dla niego.

Wanda wiedziała, iż przejmie udziały męża. Postanowiła iść do kliniki. Za biurkiem siedziała nowa recepcjonistka.

— Witam. Gdzie jest Ania?

— Ach, pani Wanda Romanowna? Ania jest w szpitalu.

— Co? Co się stało?

— Była w tamtym samochodzie… z pani mężem.

Dopiero teraz Wanda przypomniała sobie tamte słowa o dziewczynie. Pojechała do szpitala, ale nie wpuszczono jej. Wróciła po kilku dniach. Ania wyglądała już lepiej, ale gdy zobaczyła Wandę, zrobiła się blada.

— Jak się czujesz? — spytała Wanda.

— Lepiej… — Ania zawahała się. — A Marek i Dawid?

— Nie żyją.

Dziewczyna odwróciła się do okna, łzy spływały po jej policzkach. Wanda wyszła, myśląc, iż to przez ból.

Kilka tygodni później zadzwonili ze szpitala:

— Anię wypisujemy. Z nią i dzieckiem wszystko w porządku.

— Z dzieckiem?!

— Tak. Nie wiedziała pani?

Wanda wróciła do sali. Ania wyglądała już lepiej.

— Wypisują cię jutro. Przyjedzie po ciebie mąż?

— Nie mam męża.

— A ojciec dziecka? Dlaczego nic nie mówiłaś?

— Bałam się…

— Mnie? Nie martw się o pracę.

— To dziecko Marka. — Ania zakryła twarz. — Przepraszam…

Wanda wybiegła jak oparzona. Wsiadła do samochodu i jechała bez celu. Zatrzymała się dopiero za miastem.

— Jak on mógł? — Szlochała. — Boże, daj mi siłę.

Nie zwolniła Ani. Czekała, aż sama odejdzie na urlop macierzyński.

Pewnego ranka zadzwonił nieznany numer.

— Ania zmarła przy porodzie. Dziecko żyje. W dokumentach podała tylko pani numer.

— Dziękuję. — Odłożyła słuchawkę.

— Boże, jeszcze jeden cios. Chłopiec trafi do domu dziecka…

Ale wtedy pomyślała: *To brat Jasia. Ta sama krew.*

Pojechała po niego. Po długich formalnościach mały Bartek zamieszkał z nimi.

— Jasiu, to twój brat. Tata przysłał go do nas.

— Fajny jest, tylko malutki. gwałtownie urośnie?

— Tak, tak jak ty.

Wanda stała przy grobie Marka, trzymając Bartka na rękach.

— To twój syn. Nie zostawię go. To teraz i moje dziecko.

Czas mijał. Wanda pracowała, a matka pomagała z chłopcami.

Pewnego dnia do gabinetu wszedł Marcin, brat Dawida.

Oboje oniemieli, gdy się zobaczyli. Przebiegła między nimi iskra. Marcin zaczął pracPo roku Wanda i Marcin stanęli na ślubnym kobiercu, a Jasiek i Bartek biegali wokół nich, śmiejąc się radośnie, jakby los w końcu odwdzięczył się za wszystkie cierpienia.

Idź do oryginalnego materiału