„Przy stole z rodzicami, którzy mnie nie rozpoznali”

polregion.pl 2 dni temu

Przy stole z rodzicami… którzy mnie nie poznali

To nie jest wymyślona historia, nie scenariusz filmowy ani miejska legenda. To rzeczywistość, od której ściska się serce. Opowieść, usłyszana od przyjaciółki mojej ciotki, na zawsze zapadła mi w pamięć. Opowiem ją jej słowami — bo tylko tak można oddać cały ból, zagubienie i siłę, z jaką przeszła tę drogę.

Nazywam się Danuta, a wychowałam się w domu dziecka. Od półtora roku — bez czułości, bez kołysanek, bez matczynego głosu. Zamiast tego — urzędowe mury, obce głosy i wieczna pustka w środku. Zostawiono przy mnie kartkę — kilka zdań o tym, iż rodzice musieli mnie porzucić z powodu ciężkiej sytuacji materialnej. Było to na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy wszystko się waliło — kraje, rodziny, życia. Wierzyłam. Chciałam wierzyć. Że nie mieli wyboru. Że wrócą.

Wspomnień nie zostało, tylko zdjęcia. Kilka starych fotografii, na których byli mama, tata i ja — malutka. Te zdjęcia były moim oknem na inny świat. Nocami przeglądałam je, zapamiętując każdy rys twarzy, każdy cień na ścianie. Marzyłam, iż pewnego dnia drzwi sali otworzą się — i oni po mnie przyjdą.

Lecz lata mijały. Skończyłam osiemnaście lat, opuściłam dom dziecka. Wyjechałam do dużego miasta, tego, w którym kiedyś zrobiono te zdjęcia. Mieszkałam na wynajmowanych pokojach, żyłam od grosza do grosza, ale dostałam się na studia — upór i determinacja pomogły. niedługo pojawił się on — Krzysztof. Uprzejmy, troskliwy, dobry. Byliśmy razem półtora roku. Był moją podporą. Po raz pierwszy czułam się nie porzuconym dzieckiem, ale kobietą, kochaną i potrzebną.

Pewnego dnia Krzyś zaproponował, bym poznała jego rodziców. Mieszkali w Poznaniu, on sam przyjechał do naszego miasta za pracą. Bałam się. Wymawiałam się nauką, zajęciami. Ale on nalegał, mówił, iż jego mama od dawna chce poznać przyszłą synową. W końcu się zgodziłam.

Przyjechaliśmy w weekend. Przywitali nas małżonkowie około sześćdziesiątki — życzliwi, zadbani, z manierami ludzi starej daty. Dom był przestronny, czysty, przytulny. W odwiedzinach była też siostra przyszłej teściowej z mężem i córką. Wszyscy byli uprzejmi, nalewali herbatę, rozmawiali o ślubie, snuli plany.

Ale we mnie wszystko się ściskało. Coś było nie tak. Bardzo nie tak. Nie rozumiałam, skąd to uczucie — jakbym już tu była. Te ściany, ten pokój, portrety… Nagle jakby poraziło mnie prądem — poznałam wnętrze. To był ten sam dom, który widziałam na zdjęciach dziesiątki razy. Te same ściany, meble, choćby narzuta na kanapie — wszystko było boleśnie znajome. Właśnie tutaj byłam dzieckiem. Stąd zabrano mnie do domu dziecka.

Zrozumiałam: przede mną stoją moi rodzice. Ci, którzy mnie porzucili, zostawili w zimnej sali sierocińca. I ci, którzy potem, po kilku latach, urodzili kolejne dziecko i żyli dalej — jakby mnie nigdy nie było. Młodsza córka, siedząca przy tym samym stole, była moją siostrą. Ale tylko dla nich — nie dla mnie.

Nie pamiętam, jak wstałam od stołu. Powiedziałam, iż źle się czuję. Podziękowałam za gościnę. I wyszłam. Po prostu wyszłam. Łzy płynęły mi po policzkach, nogi się trzęsły. Czułam, jakby serce miało pęknąć. Ale nie wróciłam.

Krzysztof później dzwonił, martwił się. Długo milczałam, w końcu powiedziałam prawdę. Przytulił mnie i obiecał, iż zostanie przy mnie, bez względu na wszystko. I dotrzymał słowa.

Wzięliśmy ślub. Z jego rodzicami widuje się rzadko — chłodno i zdawkowo. Nigdy nie dowiedzieli się, kim jestem. Zmieniłam nazwisko jeszcze po opuszczeniu domu dziecka. Datę urodzenia też — nikt poza mężem nie zna prawdy. Gdy jego matka pytała, kiedy mam urodziny, podawałam inną. Nie zauważyła. I chyba nigdy nie zauważy.

A ja? Żyję. Z mężem, z dzieckiem. Z przeszłością, która nigdy nie odeszła, ale której nie pozwolę kierować moim życiem. Wybaczyłam. Ale nie zapomniałam. I pewnie nigdy nie zapomnę. Teraz wiem jednak, kim jestem. I wiem na pewno, iż miłość i rodzina to nie zawsze ci, którzy cię urodzili. Ale ci, którzy zostali.

Idź do oryginalnego materiału