**Dziennik Adama**
Mieliśmy z tatą zwyczajną rodzinę. Mama i ojciec kochali mnie, a ja ich. W weekendy chodziliśmy do kina albo na łyżwy, latem jeździliśmy nad morze. Zbieraliśmy muszelki, tata uczył mnie pływać… Aż firma, w której pracował, splajtowała. I ojciec zaczął pić. A po pijanemu klął na rząd, prezydenta, na cały świat. Wszyscy byli winni, iż stracił pracę.
Gdy mama, zmęczona jego pijanymi tyradami, prosiła, żeby poszedł spać, rzucał się na nią. Ostatnio atakował ją od razu. Mama odsyłała mnie do pokoju, ale wszystko słyszałem — krzyki, brzęk tłuczonego talerza. Co ja mogłem zrobić?
Gdy ojciec w końcu zasypiał, chrapiąc i śmierdząc alkoholem, mama przychodziła do mnie, często zasypiając ze mną na wąskim łóżku. Widziałem siniaki na jej rękach, choćby na twarzy. Rano tata przepraszał i przysięgał, iż już nigdy jej nie tknie…
Ostrożnie wychodziła, zanim się obudził. „Idę szukać pracy” — mruczał, gdy wychodził później. Zostawałem sam, odrabiałem lekcje. Chodziłem do trzeciej klasy na popołudniową zmianę. Sam podgrzewałem obiad, jadłem i szedł do szkoły.
Wieczorem wszystko zaczynało się od nowa.
— Znów twój ojciec urządzał awanturę? — zapytała sąsiadka, pani Barbara, która mieszkała za ścianą.
— Tak — skinąłem tylko.
— Dlaczego matka nie wezwie policji?
— Muszę iść, spóźnię się — rzuciłem i uciekłem.
— Biegnij, biegnij — westchnęła za mną.
Gdy wróciłem, mama gotowała kolację. Ojca nie było — ulga. Zacząłem opowiadać o szkole, a potem wysapałem, iż lepiej bez niego, iż niech już nigdy nie wraca. Mama spojrzała na mnie z wyrzutem.
— Przechodzi trudny okres, synku. Jak znajdzie pracę, wróci do normy.
Ale tata wrócił, hałaśliwie rozbierając się w przedpokoju. Mama zesztywnieła, wyjrzała z kuchni.
— Idź do pokoju — szepnęła, popychając mnie plecami.
Siedziałem i nasłuchiwałem. Tym razem było inaczej, ciszej. Nagle mama krótko krzyknęła, coś ciężkiego runęło na podłogę. Wyszedłem i zajrzałem do kuchni. Ojciec stał rozkraczony, patrząc na mamę leżącą na ziemi. Nie wytrzymałem, pisnąłem. Tata odwrócił głowę, oczy miał zaczerwienione.
— Synku — powiedział.
Wyrwałem się z mieszkania i zadzwoniłem do pani Barbary. Trzęsłem się. Nie zrozumiała mojej paplaniny, ale wezwała policję i pogotowie. Zabrali ojca, mamę do szpitala. Tej nocy spałem u sąsiadki.
Rano pojechaliśmy do mamy. Leżała sama, opleciona rurkami. Spała, nie obudziła się, choćby gdy wołałem i szarpnąłem ją za rękę. Doktor zabrał panią Barbarę na korytarz.
Budziłem ją dalej. Znudziło mi się, poszedłem szukać sąsiadki. Drzwi były uchylone. Usłyszałem, jak lekarz mówił: „Jest w śpiączce, mało szans, ale trzeba wierzyć…” Przestraszyłem się i uciekłem.
Pani Barbara znalazła mnie na ławce w parku. Płakałem całą drogę. W domu spytała, czy mamy rodzinę.
— Babcia na wsi — odparłem.
— Daleko?
— Półtorej godziny autobusem, potem trzy kilometry pieszo.
— Pamiętasz drogę?
— Jestem mały? — oburzyłem się.
— Jutro cię zawiozę — obiecała.
Ale rano zadzwoniła do niej córka przyjaciółki: jej mama umiera. Pani Barbara zawahała się.
— Odprowadzę cię na przystanek. Wybacz, nie mogę jechać. Jesteś dużym chłopcem.
Poprosiła kierowcę, by pilnował mnie. Obiecał. Zasnąłem, zmęczony. Obudziła mnie sąsiadka z fotela:
— Wstawaj, dojeżdżamy.
Wysiadłem. Ludzie rozeszli się szybko, zostałem sam na drodze. Bałem się, ale słońce świeciło, pod nogami szelesciły liście. Powtarzałem sobie, iż znam drogę, i nuciłem dla odwagi: „Bo to jest morze, a to jest las…” Śpiewaliśmy to z mamą.
Mijałem wioski. Gdy pierwsza została za mną, ktoś gwizdnął. Dwóch chłopaków siedziało na powalonym drzewie.
— Skąd jesteś? Do kogo jedziesz? — spytał starszy.
— Do babci — odparłem.
— A szkoły nie masz?
— Mam, ale muszę jechać.
— Masz papierosa? — zapytał drugi.
— Mama mówiła, iż jak się wcześnie zacznie palić, to się nie urośnie — powiedziałem.
Wybuchli śmiechem.
— Co ty jeszcze wiesz? — Starszy zerwał mi plecak. Rzucili ubrania, kanapki.
— Twoja mama pewnie cię wysłała, żebyś nie przeszkadzał, co? — wulgarnie zaśmiali się.
Nie wytrzymałem. Mama w szpitalu, a oni… Rzuciłem się na nich, ale byłem za słaby. Starszy pchnął mnie w pierś, drugi podstawił nogę. Upadłem na plecy, uderzając się o kamienie.
— Pewnie dała ci pieniądze! — krzyknął starszy.
Wyrwał się, ale oni odepchnęli mnie. Jeden przeszukał kieszenie.
— Tysiąc złotych! Bogacz! — Machał banknotem, który dała mi pani Barbara.
Skoczyłem, by odebrać. Zaczęła się bójka. Ale co ja mogłem? Chwyciłem go za rękaw, ale odrzucił mnie. Uderzyłem głową o pień…
— Chłopcze, wstawaj — pochylała się nade mna staruszka. — Jak cię napadli! Jak się nazywasz?
Wstałem, nie pamiętając nic.
— Chodź, umyjesz się — powiedziała, prowadząc mnie do domu.
Nazajutrz przyszli z policjantem. Przesłuchali mnie, zrobili zdjęcie. Nikt mnie nie rozpoznał.
— Przeszukamy wsie — obiecał policjant. Zawiózł mnie do ośrodka.
— Nikt cię nie szuka. Trafisz do domu dziecka.
Nie obchodziło mnie to.
W domu dziecka dokuczali mi, gdy odkryli, iż nic nie pamiętam. Noce były najgorsze — bili pod kołdrą. Przestałem spać, atakowałem pierwszy. Nazywali mnie wariatem.
Nauczyciele uznali mnie za chuligana. Ale uczyłem się dobrze. Nadano mi imię Adam, bo często nuciłem tę piosenkę. Adam Nowak — od wsi, gdzie mnie znaleziono. Czułem, iż to nie moje imię, ale musieli mnie jakoś nazywaćW końcu pewnego dnia, gdy śpiewałem tę samą piosenkę na szkolnym przedstawieniu, do sali wbiegła kobieta, krzycząc moje prawdziwe imię, a ja nagle przypomniałem sobie wszystko – jej głos, zapach perfum i to, jak mocno trzymała mnie za rękę, gdy obiecała, iż już nigdy nie będę sam.