Serce, które znów nauczyło się bić
Marek spieszył się do domu jak nigdy dotąd. I trudno się dziwić! Ostatnich kilka dni w ich mieszkaniu działy się rzeczy niezwykłe. Poprzedniego dnia Wanda, jego żona, nagle… ugotowała żurek. Wydawałoby się — cóż w tym nadzwyczajnego? Żona przygotowała obiad — rzecz normalna. Ale nie u nich.
Półtora roku Wanda była cieniem siebie samej. Po tragedii, która zabrała im jedyną córkę, jakby umarła razem z nią. Kasia zginęła na przejściu dla pieszych — miała zaledwie 17 lat, dopiero zaczynała żyć, dostała się na uniwersytet, była mądra i piękna… A potem — samochód. I pustka. Więcej dzieci już nie mieli. Chcieli, ale leczenie nie pomogło. Pogodzili się. Mówili: jedna córka — i dzięki Bogu, będą wnuki…
Lecz śmierć Kasi złamała Wandę. Przestała widzieć świat: ani męża, ani słońca, ani siebie. Leżała godzinami, nie wstając. Nie myła się, nie jadła, nie mówiła. Zrezygnowała z pracy, bo uśmiechy kolegów sprawiały ból. Czarna chustka na dobre zadomowiła się na jej głowie, a w domu zapanowała cisza — głucha jak żałoba.
Marek próbował mówić, przekonywać, namawiać, wyciągać ją z tej otchłani. W końcu się zmęczył, przeprowadził się na kanapę. Jej matka, siwa, wyczerpana bezradnością, starała się do niej dotrzeć: „Jesteś młoda, masz 36 lat, on 40. Całe życie przed wami… A ty się grzebiesz”.
Lecz wszystko było daremne. Wanda jakby na coś czekała — albo na kogoś.
A teraz… Myła okno. Bez łez. W tej samej czarnej chuście, ale z iskierką w oczach. I choćby powiedziała: „Usmażyłam ziemniaki z kurkami. Idź umyj ręce, zjemy kolację”.
Marek zastygł. Nie wierzył własnym uszom. Coś się zmieniało.
Najpierw ostrożnie — Wanda zaczęła wychodzić na spacer, odwiedzać rodzinę. Potem — uśmiechy, rzadkie, ale prawdziwe. Na ślub siostrzeńca zdjęła żałobne ubranie, ścięła włosy, zrobiła makijaż. Kupiła sukienkę. Wyjechali do sanatorium nad morzem. Słońce, szum fal, ciepłe wieczory — ożywiło ich. Tam przeżyli drugi miesiąc miodowy. Śmiesznie, nieporadnie, jak za młodych lat. Śmiali się, całowali… I właśnie tam Wanda po raz pierwszy zobaczyła Kasię we śnie. Córka była radosna, promienna:
„Mamusiu, niedługo znów będziemy razem. Poczekaj tylko trochę…”
Obudziwszy się, Wanda wiedziała: niedługo odejdzie. Nie bała się. Ale Markowi nie powiedziała — po co go niepokoić?
Po powrocie zaproponowano jej powrót do pracy — koleżanka przeszła na emeryturę. Po paru miesiącach w zakładzie zaczęły się badania okresowe. Wanda czuła słabość, ale milczała.
Na USG młody lekarz nagle się uśmiechnął: „Gratuluję. Będzie pani miała dziewczynkę!”
Wanda pomyślała, iż się przesłyszała. „Moje serce?”
„Pani także. Ale słyszy pani bicie serduszka córeczki” — zaśmiał się lekarz i zawołał Marka. „Tatusiu, poznaj swoją córeczkę”.
Przytulili się i oboje rozpłakali.
Ciąża minęła zaskakująco lekko. Wanda latała jak na skrzydłach. W terminie urodziła się dziewczynka. Od pierwszej sekundy matka poznała: to żywy obraz Kasi. Chciała nazwać ją tak samo, ale rodzina odradzała: „Z imieniem może przejść i los…”
Nazwali ją Bogusławą — „daną przez Boga”.
Teraz Bogusława ma już pięć lat. Coraz bardziej przypomina Kasię — nie tylko twarzą, ale i charakterem. Ten sam uśmiech, te same ulubione lalki, piosenki, tańce. Ta sama cisza i światło w oczach.
A Wanda z Markiem jakby odżyli. Żyją. Śmieją się. Oddychają. Ich dom znów jest pełen szczęścia, a w nim rozbrzmiewa dziecięcy śmiech. A w sercu — wdzięczność i miłość.
Życie wróciło. I zostało.