Spóźnione żale
Kinga nigdy szczególnie nie marzyła o drugim dziecku. Ona i Krzysztof mieli już siedmioletniego syna, a powrót do nieprzespanych nocy, pieluch i dziecięcego płaczu wcale jej nie pociągał. Do tego jej kariera w końcu zaczęła gwałtownie nabierać tempa. Dopiero co wyrwała się spod władzy macierzyństwa, a tu – nowa ciąża. Ale Krzysztof, jak na złość, zawsze marzył o córce, i teraz, gdy to się stało, wydawało się już za późno, by zrezygnować.
Dziewczynka urodziła się niesamowicie piękna: delikatna twarzyczka, malutki nosek, różowe usta, a przede wszystkim – błękitne oczy, jak letnie chabry na polu. Patrząc w nie, chciało się uśmiechać, ale niedługo wszystko się zmieniło – lekarze poinformowali, iż maleństwo ma wrodzoną wadę serca. Będzie potrzebować długiego leczenia, być może skomplikowanej operacji, ciągłej kontroli. Całe życie stanie na głowie.
Kinga słuchała tego i czuła, jak jej własny świat się wali. Gdzie teraz te wszystkie kolorowe imprezy firmowe, zagraniczne wyjazdy, drogie kluby fitness, nocne szaleństwa i wypady z przyjaciółkami nad morze? Nie chciała z tego rezygnować. Nie w wieku dwudziestu ośmiu lat. Krzysztof wysłuchał i… zgodził się z jej argumentami dziwnie szybko. Postanowili zrezygnować z dziecka. Wszystkim krewnym i znajomym powiedzieli, iż dziewczynka zmarła przy porodzie.
Maria Kowalska pracowała jako opiekunka w domu dziecka od dwudziestu pięciu lat. Wydawałoby się, iż powinna już przywyknąć do wszystkiego, ale każde nowe porzucone dziecko zostawiało w jej sercu świeżą ranę. Szczególnie trudno było patrzeć na tę małą, błękitnooką istotkę z jasnym spojrzeniem i bezbronną duszą.
Dziewczynka od razu pokochała Marię: ciągnęła się do niej, śmiała radośnie, dotykała jej twarzy malutkimi dłońmi. Maria coraz częściej zastanawiała się: „Własne dzieci już dorosły, żyją osobno. A my z Jankiem jesteśmy sami. Zdrowie jeszcze dobre, mamy swoje gospodarstwo – ogród, krowę, kury. Czyste powietrze, wieś. Dlaczego by nie?“
Powiedziała mężowi. Ten w milczeniu poszedł do domu dziecka, spojrzał na dziewczynkę i, mrugając gwałtownie oczami, rzekł:
– Twoja decyzja, Maryś. Jak dasz radę z leczeniem – jestem za. A z pieniędzmi coś wymyślimy.
– Dam radę, Jasiu, dam! – ścisnęła jego dłoń.
– Nazwiemy ją Nadzieją. Żeby miała siłę walczyć. Sama dola jej to imię podpowiada – powiedział Jan i wyszedł.
Tak dziewczynka znalazła prawdziwą rodzinę. Życie było trudne. Szpitale, badania, rehabilitacje, sanatoria. Maria noce spędzała przy łóżeczku, w dzień grzebała w książkach medycznych, zbierała porady, prosiła lekarzy o wskazówki. Jan pracował bez wytchnienia, schudł, posiwiał, ale wystarczyło, iż Nada podbiegła i przytuliła się – a on rozkwitał jak wiosenny sad.
Nadzieja wyrosła na dobrą, pogodną dziewczynę. Rozmawiały z nią wszyscy, od staruszków po maluchy. Pomagała, gdzie mogła, i pewnego dnia, jako pięciolatka, niosła babci Jadzi dwa kłosy kukurydzy, dumnie maszerując przed nią:
– Prawda, iż teraz lżej?
– Oczywiście, lżej, Nadiuś, jesteś naszym słoneczkiem – odpowiadała staruszka z uśmiechem.
Gdy nadszedł czas operacji, cała wieś się modliła. Zabieg się udał. Dziewczynka przeżyła. I serce, i dusza – uratowane.
Minęły lata. Nadzieja skończyła szkołę z wyróżnieniem, dostała się na medycynę. Pewnego kwietniowego dnia spacerowała po wiosennym parku. Wszędzie kwitło, ptaki śpiewały, ziemia budziła się do życia. Dziewczyna szła i marzyła, jak na majówkę pojedzie do domu, pomoże mamie w ogrodzie, a wieczorem będzie pić ulubioną herbatkę ziołową w altance.
Nagle coś miękkiego uderzyło ją w nogę – to był pluszowy zając. Na pobliskiej ławce siedział chłopiec i elegancka, zadbana kobieta.
– Dlaczego rzuciłeś zająca? – zapytała Nadia.
– Bo mi już niepotrzebny! Jest chory i umrze! – warknął chłopiec.
Nadia zaniemówiła. Kobieta westchnęła:
– Przepraszam… Ma wadę serca. Rodzice go nie chcieli, więc mieszka ze mną. Wnuk…
Nadzieja spojrzała na kobietę. Szczupła, piękna, ale oczy… oczy były puste, wypalone. Chcąc ją pocieszyć, opowiedziała o sobie. Jak też urodziła się z chorym sercem. Jak ją adoptowano. Jak mama i tata wyciągnęli ją z otchłani.
Wtedy kobieta, słuchając jej, zbladła. To była Kinga.
Patrzyła i nie mogła oderwać wzroku. Przed nią stała jej córka. Ta sama. Błękitne oczy, znajome rysy twarzy – wszystko przypominało Krzysztofa. Serce waliło, oddech się załamał.
– Niemożliwe… – szepnęła.
– Wszystko jest możliwe! – z wiarą odparła Nadia. – Wystarczy chcieć, wierzyć i walczyć! Moja mama i tata mnie wyleczyli. I pani też się uda! Powodzenia!
I poszła dalej, zostawiając za sobą oszołomioną kobietę.
Kinga została na ławce, złamana, przygięta jak stary cień. Trzęsła się zrozumieniem. To była jej córka. Ta, od której się odwróciła. Dla kariery, imprez, wolności. A tej wolności nie było. Krzysztof odszedł do innej, syn wyrósł na nieokiełznanego, pijaństwo, bójki, puste życie. Synowa uciekła, zostawiając chorego wnuka na jej głowie.
Teraz Kinga chciała rzucić się za nią, krzyknąć: „Ja jestem twoją matką!“ – ale nie ośmieliła się. Nie miała prawa. Porzuciła ją wtedy. I straciła prawo do powrotu.
A Nadzieja szła alejką, patrząc w niebo i uśmiechając się. Nie wiedziała, iż właśnie uratowała jeszcze jedno serce.