Szczeniak
Małgosia i jej syn Kacper żyli sami. Ojciec chłopca oczywiście istniał, ale nie był im potrzebny. Kacper na razie nie zadawał pytań o tatę. W szkole dzieci licytują się, czyje rodzice są fajniejsi, ale w przedszkolu ważniejsze są zabawki niż obecność czy brak ojca.
Małgosia postanowiła, iż lepiej, by Kacper nie wiedział, jak bez pamięci zakochała się w jego przyszłym tacie, a gdy powiedziała mu o ciąży, on oznajmił, iż jest żonaty. Owszem, ma problemy z żoną, ale nie może odejść, bo jej ojciec to jego szef. W razie czego zostanie z niczym, a takiego faceta Małgosia raczej nie potrzebuje. Poradził jej, żeby pozbyła się dziecka, póki nie jest za późno, bo alimentów nie zobaczy. A jeżeli się uprze – będzie jej gorzej…
Nie narzucała się. Zniknęła z jego życia i wychowywała Kacpra sama. Chłopiec wyszedł jej poczciwy i to jej wystarczało.
Małgosia pracowała jako nauczycielka w podstawówce, a pięcioletni Kacper chodził do przedszkola. Nikogo więcej nie potrzebowali.
Po Nowym Roku do szkoły przyszedł nowy wuefista. Wysoki, wysportowany, uśmiechnięty. Wszystkie samotne nauczycielki, a było ich większość, od razu zaczęły się do niego przymilać. Tylko Małgosia nie patrzyła w jego stronę, nie śmiała się z jego żartów. Może dlatego zwrócił właśnie na nią uwagę.
Pewnego dnia, gdy wychodziła po lekcjach przez szkolne wrota, zatrzymał się przed nią terenowy samochód. Z auta wyłonił się wuefista i otworzył przed Małgosią drzwi od strony pasażera.
— Proszę — uśmiechnął się, skinął głową w stronę fotela.
— Dziękuję, ale mam blisko — odpowiedziała zdezorientowana.
— Wsiadaj. Lepiej jechać autem niż iść pieszo, choćby jeżeli niedaleko — zauważył z sensem.
Małgosia zawahała się, ale w końcu wsiadła. Wuefista zatrzasnął drzwi, usiadł za kierownicą i zapytał o adres.
— Nie wiem. Znam tylko numer przedszkola — Małgosia spuściła wzdek, zawstydzona.
— Jakiego przedszkola? — Zmarszczył brwi, nie rozumiejąc.
— Tego, do którego chodzi mój syn — wyjaśniła szybko.
— Masz syna? Duży? — Dlaczego od razu przeszedł na „ty”?
— Kacper. Ma pięć lat — odpowiedziała i sięgnęła po klamkę. — Lepiej pójdę. Otworzyła drzwi.
— Czekaj. Pojedziemy. — Włączył silnik.
Małgosia zatrzasnęła drzwi. Nic się nie stanie, jeżeli podwiezie ją po Kacpra. I tak nic z nich nie będzie. Po co facetowi kobieta „z bagażem”, gdy wokół pełno wolnych i bezdzietnych?
— No dobrze, jeżeli pan się nie śpieszy… — westchnęła.
— Nie śpieszę się. Nikt na mnie nie czeka. Nie mam ani żony, ani dzieci — od razu wyznał, oszczędzając jej pytań.
— Dlaczego tak? Straszny charakter? Kobiety nie wytrzymują? A może któraś pana skrzywdziła i boi się pan poważnych związków? — zapytała.
— Jaka ostra. Nie spodziewałem się. Z wyglądu cichutka. Było i jedno, i drugie. Ale do ślubu nie doszło, i to nie tylko z mojej winy. Nie wyszło. A charakter… No, nie ma ludzi z idealnym charakterem, szanowna Małgosiu Kowalska. Ty też nie jesteś taka, jak wyglądasz.
— Żałuje pan, iż mnie podwiózł? O, proszę skręcić w tę ulicę — poprosiła pospiesznie.
Auto zatrzymało się przed przedszkolną bramą.
— Zaczekam — powiedział, gdy Małgosia wysiadła.
Zawahała się przy samochodzie.
— Nie trzeba. Mieszkamy tuż obok. Nie chcę, żeby syn potem zadawał pytania. Rozumie pan, Bartoszu? — Spojrzała na niego surowo, jak na niepojętliwego pierwszaka. — Nie czekaj na nas. — Zatrzasnęła drzwi i ruszyła w stronę przedszkola.
Odeszła, a Bartosz Lis przez kilka minut siedział w aucie, rozmyślając. Potem odpalił silnik i odjechał. Gdy po dziesięciu minutach Małgosia wyszła z przedszkola, trzymając Kacpra za rękę, westchnęła z ulgą i lekkim rozczarowaniem. Wszystko jasne. Kobieta z dzieckiem mu nie pasuje. No cóż. „Nam też nie jest potrzebny” — pomyślała.
Ale następnego dnia Bartosz znów czekał pod szkołą.
— Pewnie myślałaś, iż uciekłem, jak usłyszałem o synu. A tu niespodzianka. Wsiadaj. Do przedszkola? — spytał zwyczajnie.
Małgosia uśmiechnęła się i skinęła głową. Gdy przyprowadziła Kacpra do samochodu, chłopiec poważnie spojrzał na Bartosza — zupełnie jak ona dzień wcześniej — po czym podniósł wzrok na mamę.
— To mój kolega z pracy, Bartosz Lis. Uczy w naszej szkole. No, co stoisz? Wsiadaj — powiedziała nienaturalnie wesoło, by ukryć zakłopotanie.
Kacper nie podskoczył z radości, nie rzucił się do auta. Z poważną miną wdrapał się na tylne siedzenie i wpatrywał się w okno.
— Dokąd jedziemy? — Bartosz odwrócił się do niego.
— Gdzieś niedaleko. Bez fotelika mogą nasz ukarać mandatem — odpowiedziała za syna.
— To pojedziemy do centrum rozrywki. Na spacer jeszcze za zimno. Kacper, zgoda? — zapytał głośno i wesoło.
Kacper milczał, dalej wpatrując się w okno, jakby nie było nic ważniejszego. Bartosz uśmiechnął się i ruszył.
W szkole wszyscy milkli, gdy Małgosia wchodziła do pokoju nauczycielskiego. A gdy pojawiał się wuefista, gwałtownie wychodzili, wymieniając porozumiewawcze spojrzenia.
Bartosz nie naciskał, wykazywał się cierpliwością. Dwa razy wychodził od Małgosi po kolacji, a za trzecim razem został do rana. Spała niespokojnie, zerkała na zegarek — bała się, iż Kacper może ją zastać w łóżku z Bartoszem.
— Daj spokój, chłopak duży, ogarnięty. Niech się przyzwyczaja — powiedział nad ranem, przytulając ją.
Ale wysunęła się z jego objęć i wstała. W tygodniu nie da się Kacpra dobudzić, a dziś, na przekór, mógł wcześnie się obudzić. Gdy chłopiec po myciu wszedł do kuchni, Małgosia smażyła już racuchy, a Bartosz siedział przy stole.
— Dzień dobBartosz wstał powoli, patrząc na Kacpra, który stał w drzwiach ze swoim nowym przyjacielem, małym szczeniaczkiem, i wtedy zrozumiał, iż na prawdziwą miłość trzeba czasem długo czekać, a zaczyna się ona od zwykłego gestu, jak podanie ręki.