Szczeniak
Szczepan i jego mama mieszkali sami. Ojciec chłopca oczywiście istniał, ale nie był im potrzebny. Na razie Szczepan nie zadawał pytań o tatę. W szkole dzieci przechwalają się, czyj rodzic jest ważniejszy, ale w przedszkolu bardziej interesują ich zabawki niż obecność lub brak ojca.
Nadia postanowiła, iż lepiej, by Szczepan nie wiedział, iż bez pamięci zakochała się w jego przyszłym ojcu, a gdy powiedziała mu o ciąży, on oznajmił, iż jest żonaty. Miał problemy z żoną, ale nie mógł odejść, bo jej ojciec był jego szefem. Gdyby zrobił inaczej, zostałby bez grosza, a taki Nadii na pewno nie był potrzebny. Doradził jej, by usunęła ciążę, póki jest czas, bo alimentów i tak by nie dostała. A jeżeli zdecyduje się działać – będzie tylko gorzej…
Nie narzucała się, zniknęła z jego życia i rozwodziła Szczepana sama. Chłopak wyszedł na dobrego – i to jej wystarczało.
Nadia pracowała jako nauczycielka w szkole podstawowej, a pięcioletni Szczepan chodził do przedszkola. Nikogo więcej nie potrzebowali.
Po Nowym Roku do szkoły przyszedł nowy wuefista. Wysoki, wysportowany, uśmiechnięty. Wszystkie samotne nauczycielki, a było ich większość, od razu zaczęły się do niego uśmiechać i zabiegać o jego uwagę. Tylko Nadia nie patrzyła w jego stronę, nie śmiała się z jego żartów. Może dlatego właśnie on zwrócił uwagę na nią.
Pewnego dnia, gdy wychodziła po lekcjach, przed szkołą zatrzymał się terenowy samochód. Z auta wysiadł wuefista i otworzył przed nią drzwi od strony pasażera.
— Proszę — uśmiechnął się i skinął w stronę siedzenia.
— Ale ja mam blisko, naprawdę — odparła zmieszana Nadia.
— Proszę wsiadać. Lepiej jechać, niż iść, choćby jeżeli niedaleko — zauważył logicznie.
Nadia zawahała się, ale w końcu wsiadła. Wuefista zatrzasnął drzwi, usiadł za kierownicą i zapytał o adres.
— Nie wiem. Znam tylko numer przedszkola — przyznała się, spuszczając wzrok.
— Jakiego przedszkola? — zerknął na nią zdezorientowany.
— Tam, gdzie chodzi mój syn — wyjaśniła gwałtownie Nadia.
— Masz syna? Duży? — dlaczegoś od razu przeszedł na „ty”.
— Szczepan. Ma pięć lat — odpowiedziała i złapała za klamkę. — Lepiej pójdę pieszo.
— Zaczekaj. Pojedziemy. — Włączył silnik.
Nadia zatrzasnęła drzwi. Może niech ją podwiezie po Szczepana? I tak nic z tego nie będzie. Po co facetowi kobieta „z bagażem”, skoro wokół pełno wolnych i bez dzieci?
— No dobrze, jeżeli pan nie śpieszy się… — westchnęła.
— Nie śpieszę się. Nikt na mnie nie czeka. Nie mam ani żony, ani dzieci — odparł od razu, oszczędzając jej pytań.
— A dlaczego? Straszny charakter? Kobiety nie wytrzymują? Czy jakaś pana zraniła i boi się pan poważnych związków? — Nadia uniosła brew.
— Jaka ostra. Nie spodziewałem się. Z wyglądu taka spokojna. Było wszystko: miłość, zawody. Ale do ślubu nie doszło, i to nie tylko z mojej winy. Nie wyszło. A co do charakteru… — wzruszył ramionami. — Nikt nie jest idealny, szanowna Nadia Andrzejewna. Ty też nie wyglądasz na taką, jaką jesteś.
— Żałuje pan, iż mnie podwiózł? O, skręcić w tę ulicę — dodała szybko.
Samochód zatrzymał się przed przedszkolem.
— Zaczekam — powiedział, gdy Nadia wysiadła.
Zawahała się przy aucie.
— Nie warto. Mieszkamy tuż obok. Nie chcę, żeby syn potem zadawał pytania. Pan rozumie, Wojciechu Stanisławowiczu? — Spojrzała na niego surowo, jak na opornego pierwszaka. — Niech pan na nas nie czeka.
Zatrzasnęła drzwi i poszła do przedszkola.
Odeszła, a Wojciech Stanisławowicz Kowalski jeszcze przez kilka minut siedział w samochodzie, zamyślony. W końcu odpalił silnik i odjechał. Gdy dziesięć minut później Nadia wyszła z przedszkola, trzymając za rękę syna, westchnęła z ulgą i lekkim rozczarowaniem. Wszystko jasne. Kobieta z dzieckiem mu nie pasuje. I dobrze. „Nam też on nie jest potrzebny” — pomyślała.
Ale następnego dnia Wojciech znowu czekał na nią przed szkołą.
— Wiem, myślałaś, iż uciekłem, gdy usłyszałem o synu. A tu nic z tych rzeczy. Wsiadaj. Do przedszkola? — prozaicznie zapytał.
Nadia uśmiechnęła się i skinęła głową. Gdy przyprowadziła Szczepana do samochodu, chłopiec poważnie spojrzał na Wojciecha — dokładnie tak, jak ona dzień wcześniej — a potem na mamę.
— To mój kolega z pracy, Wojciech Stanisławowicz. Pracuje w naszej szkole. No co stoisz? Wsiadaj — powiedziała nienaturalnie wesoło, by ukryć zakłopotanie.
Szczepan nie podskoczył z radości, nie rzucił się do samochodu. Z poważną miną wdrapał się na tylne siedzenie i wpatrywał się przez okno.
— Dokąd jedziemy? — Wojciech odwrócił się do niego.
— Gdzieś niedaleko. Bez fotelika mogą ukarać mandatem — odpowiedziała za syna Nadia.
— No to do centrum rozrywki. Na spacer jeszcze za zimno. Szczepan, zgoda? — zapytał głośno i radośnie.
Chłopiec nie odpowiedział, dalej wpatrywał się w okno, jakby nie było nic ważniejszego. Wojciech uśmiechnął się i ruszył.
W szkole robiło się dziwnie cicho, gdy Nadia wchodziła do pokoju nauczycielskiego. A gdy pojawiał się wuefista, wychodziły, uśmiechając się wymownie.
Wojciech nie naciskał, był cierpliwy. Parę razy wychodził po kolacji, a za trzecim razem został do rana. Nadia spała niespokojnie, budziła się i patrzyła na zegarek — bała się, by Szczepan nie zastał jej w łóżku z Wojciechem.
— Daj spokój, chłopak duży, rozgarnięty. Niech się przyzwyczaja — mruknął o świcie, przytulając ją.
Ale wysunęła się z jego objęć i wstała. W tygodniu nie da się syna dobudzić, a dziś, na złość, mógł wstać wcześniej. Gdy Szczepan po myciu wszedł do kuchni, Nadia smażyła już racuchy, a Wojciech siedział przy stole.
— Dzień dobry — zdziwił się chłopiec i spojrzał na mamę, czekając na wyjaśnienia.
— Umyłeś się? To siadaj jeśćSzczepan przytulił szczeniaka mocniej, a Nadia zrozumiała, iż prawdziwe szczęście nie polega na szukaniu kogoś, kto zaakceptuje ich warunki, ale na tym, by być dla siebie nawzajem wystarczającym światem.