**Dziennik – 15 października**
W sercu Wrocławia, zwykle tętniącego życiem, tego dnia panowała dziwna, niemal mistyczna cisza. Ani wiatr nie szeleścił liśćmi, ani ptaki nie śpiewały jakby miasto wstrzymało oddech. Tylko kroki Albiny, młodej matki, przerywały tę przytłaczającą pustkę. Pchała przed sobą wózek, w którym spał jej syn wątły, blady, ale najdroższy pod słońcem Kacper. Każdy krok kosztował ją wysiłek, nie tyle fizyczny, co duszy. Nie mieli wyjścia lek ratujący chłopca czekał w aptece, więc biegła niczym na pożar.
Pieniądze topniały jak śnieg w marcu. Zasiłki, zarobki męża Marka wszystko pochłonęły rachunki za leczenie. Ale i tak było za mało. Trzy miesiące temu lekarze postawili diagnozę, od której krew ścięła się w żyłach: rzadka, śmiertelna choroba wymagająca natychmiastowej operacji za granicą. Bez niej Kacper zostałby kaleką. Marek bez wahania wyjechał do pracy w Niemczech, zostawiając żonę samą z walką o życie syna.
W końcu Albina zatrzymała się przy straganie na skraju parku, gdzie sprzedawano wodę mineralną. Pragnienie paliło ją jak ogień. Do domu było jeszcze dwa kilometry, a siły ją opuszczały.
Poczekaj, kochanie, zaraz wrócę szepnęła, muskając dłonią czoło śpiącego chłopca.
Wbiegła do kiosku, kupiła butelkę, wróciła po minucie i wtedy świat runął. Wózek stał na miejscu, ale w środku pustka. Kacpra nie było.
Serce wyrwano jej z piersi. Krzykła, upuściła butelkę szkło rozprysło się jak jej nadzieja. Biegała w przód i w tył, zaglądała pod ławki, wołała syna, ale odpowiedziała tylko cisza. Gdzie on jest? Gdzie się podział?
Gdyby się wcześniej obejrzała, zobaczyłaby ją starą Cygankę w jaskrawym chuście, o przenikliwym spojrzeniu, śledzącą ją spod kasztanów. Gdy Albina kupowała wodę, Róża podkradła się do wózka, porwała chłopca i zniknęła w drzwiach autobusu, który natychmiast odjechał, zabierając cudze szczęście.
Łzy polały się strumieniem. Drżącymi palcami Albina wybrała 112, potem numer męża.
Marek Marek, zgubiłam Kacpra! szlochała. Odwróciłam się tylko na chwilę! A gdy wróciłam
Tymczasem setki kilometrów dalej, w zardzewiałej „Syrence”, której silnik terkotał jak wściekłe zwierzę, Róża triumfowała.
Patrz, Janek, co dziś zdobyłam! rozwinęła koc, ukazując śpiącego chłopca.
Janek, jej syn, zmarszczył brwi:
Matka, oszalałaś? A jeżeli są kamery? jeżeli policja zacznie szukać?
Jakie kamery na zadupiu? prychnęła Róża. Tylko drzewa i krzaki. Nikt nic nie widział.
Nie kochała Kacpra. Nie pragnęła dziecka. Po prostu jak wrona, która dostrzega błyszczący przedmiot nie potrafiła przejść obojętnie. Miała wrodzoną skłonność: brać, co się da, i wykorzystywać. Ten słaby, chory chłopiec był idealnym narzędziem. Stałby się żebrakiem, a ludzie, litując się, rzucaliby pieniądze.
Rób, jak chcesz mruknął Janek, wciskając gaz. Auto pomknęło, wioząc dziecko w świat bez litości.
Dom, do którego trafił Kacper, przypominał opuszczoną chatkę na obrzeżach taboru. Czekała tam Zofia synowa Róży, kobieta o zmęczonych oczach i zgaszonym sercu. Nie wierzyła w wróżby, nie żebrała handlowała starociami na bazarze.
Co to? spytała, widząc chłopca.
Prezent dla ciebie zaśmiała się Róża. Jutro zabierzesz go pod kościół, będziesz prosić o jałmużnę.
A jeżeli przyjdzie policja? jeżeli zapytają o dokumenty?
Powiesz, iż urodziłaś w domu, bez szpitala wtrącił teść, starzec o ślepiach jak węgle. Żadnych papierów.
Mąż Zofii, Krzysztof, tylko wzruszył ramionami. Było mu wszystko jedno.
We Wrocławiu Albina i Marek tracili rozum. Przeszukali każdy kąt, rozlepili plakaty, błagali o pomoc. Ale Kacper jakby zapadł się pod ziemię.
Róża zacierała ręce, licząc zyski. Nie wiedziała, iż chłopiec prawdopodobnie nie przeżyje tygodnia. Jego organizm wisiał na włosku.
Zofia, choć bała się teściowej, widziała wszystko. Słyszała, jak Kacper jęczy we śnie, jak ciężko oddycha. Pewnej nocy potajemnie zabrała go do zaufanego lekarza.
To jego ostatnie dni powiedział doktor. Bez operacji umrze.
To był cios. Nie mogła patrzeć, jak ginie niewinne dziecko.
Wtedy los postawił na jej drodze Jacka pierwszą miłość. Dawno temu marzyli o wspólnym życiu, ale rozdzieliły ich okoliczności. Teraz, spotkawszy się po latach, uznali, iż to znak.
Zaczęli się potajemnie widywać. Planowali uciec, zostawić chłopca pod kościołem, byle wyrwać się spod władzy Róży i Krzysztofa.
Ale stara Cyganka podchwyciła ich rozmowę.
Wściekła, obudziła syna.
Krzysztof! Twoja żona chce uciec z kochankiem i zrujnować nasz interes!
Tej nocy Krzysztof pobił Jacka i zamknął w piwnicy opuszczonej chałupy. Zofię zatrzasnął w izbie.
Opamiętaj się, suko syknął.
Teraz to Róża chodziła na targ.
Tymczasem Barbara, sprzątaczka z podstawówki, przyszła po ziemniaki i cebulę. Żyła skromnie z synem Tomkiem ledwo wiązali koniec z końcem.
Piękna pani, zaczekaj! zawołała Róża. Mam starą biżuterię! Kup szkatułkę pieniądze dla sierot!
Barbara, jakby w transie, oddała ostatnie złotówki. WW domu otworzyła szkatułkę i znalazła liścik od Zofii, który doprowadził policję do kryjówki Cyganów, dzięki czemu Kacper wrócił do rodziców, a Barbara i Tomek otrzymali nagrodę za pomoc w odnalezieniu dziecka.