Stary kawaler znajdujący ukojenie w samotnym życiu.

polregion.pl 3 dni temu

Stanisław był starym kawalerem. Żył sobie spokojnie, samotność mu nie ciążyła. Pracował jak wół. Swoją pracę uwielbiał. Przywykł wszystko robić perfekcyjnie, żeby wszędzie był porządek. A ile kobiet poznał, żadnej idealnej nie spotkał. Tego roku pod koniec lipca Stanisław wybrał się na urlop, na południe. Był bardzo zmęczony i chciał choć trochę uciec od cywilizacji. Wszedł do internetu i dał ogłoszenie.

Odpowiedziała mu kobieta z dwojgiem dzieci, mieszkanka południowej wioski. Do morza piechotą 20 minut, ale miejsce z dala od kurortów i miast, osobny pokój, a w ramach umowy – za jego produkty będą mu gotować domowe jedzenie. Skusił się. Dojechał bez przygód, nawigacja nie zawiodła. Dom był stary, ale schludny, pokój przytulny, a gospodyni życzliwa. Po podwórku biegał mały piesek, york. W ogródku dojrzewały owoce, a dwoje dzieci, chłopiec i dziewczynka, około 9-10 lat, krzątało się po gospodarstwie. Gospodyni nie narzucała się Stanisławowi, pytała, co ugotować, częstowała hojnie truskawkami i mile się uśmiechała. Stanisław całe dnie spędzał nad morzem, pływał, wspinał się po skałach, fotografował i pisał do starego kumpla na Facebooku. Czasem zastanawiał się, skąd u pięćdziesięcioletniej kobiety tak małe dzieci. Zastanawiał się, zastanawiał i w końcu zapytał.

– Anno, to pańscy wnukowie?
– Nie – odpowiedziała Anna – to moje dzieci, tylko późne. Nie udało się z rodziną, nie wyszłam za mąż, więc postanowiłam chociaż dzieci urodzić. Zresztą nie jestem taka stara, mam dopiero 48 lat.

Gdy tak rozmawiali, Stanisław przyjrzał się gospodyni – sympatyczna, łagodna, uśmiechnięta. I imię mu się podobało. Anna, Anulka. Tak miała na imię jego matka. A z Anny pachniało truskawkami i masłem. Młode wino było pyszne, wieczory lekko chłodne, a niebo usiane gwiazdami. Żadne z nich nie udawało, byli dorośli. W dzień zachowywali się normalnie, a nocą Stanisław cicho przechodził na gospodarską stronę, do Anulki. Potem wracał do swojego pokoju. Dzieci nie można było budzić. Mały piesek choćby nie zaszczekał na Stanisława, tylko patrzył chytrze, jakby wszystko rozumiał. Dobry pies, oszczędny. Zjadał parę łyżek, ale pilnował podwórka sumiennie. Nazywała się Mela. I zaczęła chodzić ze Stanisławem nad morze, choćby pływała, potem wychodziła, otrząsała się, suszyła na słońcu i biegła do domu przed Stanisławem. A on – za nią. Ale pewnego dnia Mela nie przyszła. Stanisław poszedł jej szukać, wołał, krzyczał, napisał z dziesiątek ogłoszeń i zaczął je rozklejać. Gdzie się podział pies? Nie wiadomo. Starsza sąsiadka powiedziała, iż może zabrali go przyjezdni, ci co wynajmują na drugim końcu wsi. Stanisław tam poszedł. Doszedł, a oni powiedzieli, iż wyjechali, z małym pieskiem, godzinę temu, w stronę szosy. Stanisław wrócił, wsiadł do samochodu i pognał. Dogonił ich po około 80 kilometrach i zablokował drogę. Z dżipa wyszły dwie dziewczyny, młode, bezczelne.

– Hej, odstaw samochód! Nie umiesz jeździć? Zaraz wezwiemy policję!
– Wzywajcie – odpowiedział Stanisław – tylko najpierw oddajcie psa.
– Aha, rozpuścił sobie gębę – zaśmiała się ta wyższa – to bezpański pies, my go ratujemy.
– Nie jest bezpański – odparł Stanisław – ma rodzinę. To nie wasz pies.
– A spadaj – zawyła ta druga – jak nie odjedziesz, to szyby zbijemy!

Stanisław obszedł je i zawołał: „Mela, Melcia!”. Melcia zaszczekała i zaczęła biegać po siedzeniach, próbując wcisnąć się przez uchylone okno. Dziewczyny łapały Stanisława za ręce, przeklinały i próbowały się bić. Stanisław nie wiedział, co robić, spanikował, w końcu nie będzie bił kobiet.

Pomógł nadjeżdżający policjant, gruby, spocony, sapiący. Okazjonalnie zatykał uszy od krzyków dziewczyn, wziął Melę na ręce.

– Cicho wszyscy! Do kogo pies pójdzie, do tego należeć będzie. Dokumentów na niego nikt nie ma.

– Kicia, Słoneczko – krzątały się dziewczyny, wyciągając kiełbasę – chodź do nas, do autka.
– Jedziemy, Melciu, do domu – powiedział Stanisław.

Policjant postawił psa na ziemię. Mela ruszyła do Stanisława, merdając ogonem i głośno szczekając.

– No to się chyba rozstrzygnęło – zasapał policjant.

– Nie, to nasz pies – krzyczały dziewczyny – Nie macie prawa go zabierać! Poskarżymy się waszemu przełożonemu! My go uratowaliśmy od samowolki!

Policjant spłonął gniewem.

– Słuchajcie, wybawicielki. Alto po dobroci odjeżdżacie, albo sprawdzę wam ubezpieczenie, gaśnicę, trójkąt, apteczkę. I wszystkie tabletki w niej przejrzę. Auto macie brudne. A i sprawdzę, czy nie kradzione. A komputer tylko na komendzie…

Dżip zniknął szybko.

Stanisław podał policjantowi rękę.
– Dziękuję, panie posterunkowy.
– Nie ma za co. Sam mam takiego kundelka. Szczekacz, strachliwy i cwaniak. Zimą chodzi w kubraczku, zmarźlak. Dobra rasa, wierna. I wygodny rozmiar. No to powodzenia. Nie łamać przepisów.

Stanisław wsiadł do auta, Mela ułożyła się na jego kolanach, mała, cieplutka, sierść jak welur. Zrobiło mu się dobrze, dawno nie było mu tak dobrze. Droga równa, samochód cicho mruczy, a Melcia taka wspaniała. I wśród tego dobra nagle zrobiło mu się smutno – niedługo trzeba wracać. W pustym mieszkaniu nikt na niego nie czeka. Przemknęła myśl, żeby zawrócić i zabrać Melę do domu. Co tam te rzeczy, para T-shirtów, bielizna i dres. Myśl mignęła. Stanisław ją zauważył, westchnął i pojechał do Anny.

Ostatni tydzień był deszczowy. Ale Stanisław i tak chodził się kąpać. I Mela z nim. Nocą skradał się do sypialni Anulki, a rano coraz częściej był smutny. W dzień wyjazdu świeciło słońce. Stanisław spakStanisław wsiadł do samochodu, a Mela wskoczyła mu na kolana, merdając ogonem, jakby wiedziała, iż już nigdy nie będą osobno.

Idź do oryginalnego materiału