Stary kawaler żył samotnie i cieszył się swoim światem.

polregion.pl 3 dni temu

Jan Kowalczyk był starym kawalerem. Żył sobie spokojnie, samotność mu nie ciążyła. Harował jak wół. Pracę swoją uwielbiał. Przywykł robić wszystko idealnie, żeby porządek był w każdym calu. A ile kobiet poznał, żadnej doskonałej nie spotkał. Tego roku pod koniec lipca wybrał się Jan na wakacje, na południe. Zmęczony był okropnie, więc zapragnął uciec od cywilizacji. Wlazł w internet, dał ogłoszenie.

Odezwała się kobieta z dwójką dzieci, mieszkanka podkarpackiej wsi. Do jeziora z 20 minut piechotą, za to miejsce z dala od zatłoczonych kurortów, osobny pokój, a w ramach umowy – za jego zakupy ugotują domowego obiadu. No i uległ pokusie. Dojechał bez przygód, nawigacja nie zawiodła. Dom był stary, ale schludny, pokój przytulny, a gospodyni – serdeczna. Po podwórku biegał mały piesek, york. W ogrodzie dojrzewały owoce, a dwójka dzieci, chłopiec i dziewczynka, może z 9-10 lat, krzątała się po gospodarstwie. Gospodyni nie narzucała się Janowi, pytała tylko, co ma ugotować, częstowała obficie truskawkami i uśmiechała się ciepło. Jan całe dnie spędzał nad jeziorem – pływał, właził na skały, robił zdjęcia i pisał do starego kumpla na Facebooku. Czasem zastanawiał się, skąd u pięćdziesięcioletniej kobiety tak małe dzieci. Zastanawiał się, zastanawiał, aż w końcu zapytał.

– Krystyna Stanisławowo, to państwa wnuki?
– Nie – odparła Krystyna. – To mój syn i córka, tylko późne. Rodzina mi nie wyszła, za mąż nie poszłam, więc postanowiłam przynajmniej dzieci urodzić. Zresztą nie jestem taka stara, mam dopiero 48.

Gdy tak rozmawiali, Jan przyjrzał się gospodyni – miła, łagodna, uśmiechnięta. I imię mu się podobało. Krystyna, Kryśka. Tak miała na imię jego mama. A pachniała od niej truskawkami i masłem. Młode wino było wyborne, wieczory lekko chłodne, a niebo – pełne gwiazd. Oboje nie udawali, co tu dużo mówić – dorośli ludzie. W dzień zachowywali się normalnie, a nocą Jan po cichu przekradał się na gospodarską stronę, do Kryśki. Potem wracał do swojego pokoju. Dzieci przecież nie można budzić. Mały piesek choćby nie zaszczekał na Jana, tylko patrzył chytrze, jakby wszystko rozumiał. Dobry pies, oszczędny. Zjadał parę łyżek, ale podwórko pilnował sumiennie. Miał na imię Baryłka. I zaczął Baryłka chodzić z Janem nad jezioro, choćby pływał, potem wychodził, otrząsał się, suszył na słońcu i biegł do domu przed Janem. A on – za nim.

Ale pewnego dnia Baryłka nie przyszedł. Jan zaczął go szukać, wołał, krzyczał, napisał z dziesięć ogłoszeń i poszedł je rozklejać. Gdzie się podział pies? Nie wiadomo. Starsza sąsiadka powiedziała, iż może zabrali go przyjezdni, ci co wynajmują dom na drugim końcu wsi. Jan tam poszedł. Doszedł, a oni powiedzieli, iż wyjechali, z małym pieskiem, godzinę temu, w stronę szosy. Jan wrócił, wsiadł w samochód i pognał. Dogonił ich po jakichś 80 kilometrach i zablokował drogę. Z terenówki wyszły dwie dziewczyny, młode, bezczelne.

– Hej, odsuniesz wreszcie ten grat? Jeździć nie umiesz? Zaraz policję wezwiemy.
– Wzywajcie – odparł Jan – tylko najpierw oddajcie psa.
– O, patrzcie go, rozpiżdził się – zaśmiała się ta wyższa – przecież to bezpański, my go ratujemy.
– Nie jest bezpański – odpowiedział Jan – ma rodzinę. Nie wasz to pies.
– Spadaj – zawyła ta druga – jak nie odjedziesz, to szyby potłuczemy.

Jan obszedł je i zawołał: „Baryłka!” Piesek zaszczekał i zaczął biegać po siedzeniach, próbując przecisnąć się przez uchylone okno. Dziewczyny łapały Jana za ręce, przeklinały i próbowały się bić. Jan nie wiedział, co robić, roztrzęsiony, przecież nie będzie bił kobiet.

Pomógł nadjeżdżający policjant, gruby, spocony, sapiący. Okazjonalnie zatykając uszy przed wrzaskami dziewczyn, kapral wziął Baryłkę na ręce.
– Cicho wszyscy. Do kogo pies pójdzie, tego będzie. Dokumentów na niego nikt nie ma.

– Kłębuszku, Pusiu – zakrzątały się dziewczyny, wyciągając kiełbasę – chodź do nas, do autka.
– Jedziemy, Baryłka, do domu – powiedział Jan.

Policjant postawił psa na ziemię. Baryłka ruszył do Jana, merdając ogonem i głośno szczekając.
– No to chyba jasne – sapnął policjant.

– Nie, to nasz pies! – krzyknęły dziewczyny. – Nie macie prawa go zabierać! Złożymy skargę na waszego szefa! My go uratowałyśmy od samowolki!

Policjant spłonął rumieńcem.
– Słuchajcie, wybawicielki. Alto po dobroci odjeżdżacie, albo sprawdzę wam wszystkie światełka, gaśnice, trójkąty i apteczki. I każdą tabletkę w nich przeliczę. Auto macie brudne. A i pod kątem kradzieży trzeba przebić. A komputer tylko na komendzie…

Terenówka zniknęła szybko.

Jan podał policjantowi rękę.
– Dziękuję, panie władzo.
– Nie ma za co. Sam mam takiego kundelka. Szczekacz,

Idź do oryginalnego materiału