Grudzień upływa wielu z nas na przedświątecznych i końcoworocznych spotkaniach towarzyskich (tak, na sprzątaniu, wydawaniu pieniędzy, gotowaniu i załamywaniu rąk także). Bo czy jest lepszy czas na szybką kawę, kieliszek wina czy symboliczny opłatek w gronie przyjaciół niż ten rozświetlony lampkami choinek i dekoracji miesiąc?
Nie inaczej jest u mnie, co prawda do gotowania jeszcze nie doszłam, ale czuję już presję bezlitośnie upływającego czasu i zastanawiam się, którą potrawę mogę w tym roku odpuścić (nie muszę chyba wspominać, iż zakupy spożywcze też wciąż przede mną?). Wczoraj za to spotkałam się wieczorem z koleżanką, która niemalże od progu kawiarni zaczęła swój nienawistny antyświąteczny rant.
A miało być tak pięknie
Pozwólcie, iż zarysuję wam tło jej sytuacji. Kobieta ma 41 lat, od 10 lat jest mężatką. Dwoje dzieci, mieszkanie w innym mieście niż domy jej rodziców i teściów. choćby gorzej, bo jedni i drudzy mieszkają na przeciwległych krańcach Polski. Na co dzień więc prowadzi sobie spokojne życie w Warszawie (na tyle, na ile życie w tym rozpędzonym mieście może być spokojne!). Ona, mąż, dzieci, pies, praca, szkoła, przedszkole. Ot, normalna XXI-wieczna rodzina z dużego miasta.
A potem przychodzi grudzień i święta Bożego Narodzenia. I co roku w mojej przyjaciółce budzi się wewnętrzny Grinch, który sączy jadowicie do jej ucha: "I po co ci to było? Ten mąż? Źle ci było samej?". A męża ma naprawdę fajnego. Normalny, sympatyczny facet, zaangażowany ojciec, domem się zajmie, okno umyje, opony zmieni w porę. Pępowina dawno odcięta. Nie ma na co narzekać.
To o co chodzi? O ich rodziców. Jej rodziców, jego rodziców. Co roku, jak bumerang, powraca ten sam palący problem: którzy z nich obrażą się na nas w te święta? Jedni i drudzy nie wyobrażają sobie, żeby ich dzieci i ukochane wnuczęta nie zasiadły z nimi do stołu w Wigilię. No bo jakże to tak? Rodzina musi być w święta razem!
Jak to was nie będzie?!
Moja przyjaciółka z tym nie dyskutuje. Pewnie, iż rodzinne święta są najlepsze! – Tylko jak, na Boga, mamy być jednocześnie na Wigilii u teściów i u rodziców?! – pyta rozżalona. Nie mogą choćby za bardzo podzielić tego tak, iż Wigilia u jednych, a któryś dzień świąt u drugich (próbowali!), bo jedni mieszkają pod Rzeszowem, a drudzy pod Szczecinem. – Mogłam sobie chociaż znaleźć męża ze Szczecina! – zżyma się w rozmowie ze mną, mądra Polka po szkodzie.
Dziadkowie nie odpuszczają i co roku zadają pytanie, czy młodzi przyjadą na święta do nich. Czasem bardziej wprost, czasem z użyciem lekkiej manipulacji, a nierzadko i biernej agresji. I nic to, iż przyjaciółka i jej mąż ustalili, iż będą zmieniać to co roku. Raz u teściów, raz u rodziców. No trudno, inaczej się nie da. Tak przecież wypada. Nic z tego, zawsze są lamenty, żale i wbijanie w poczucie winy.
Ostatni raz
– Za rok nie pojedziemy nigdzie, serio, Karolina, jesteś mi świadkiem! – rzuca na koniec swojej opowieści, między kęsem sernika a łykiem grzańca. – Chcę mieć wreszcie spokojne święta, po swojemu!
Co z tego, iż słyszałam to już rok temu? I dwa lata temu, i jeszcze wcześniej. I iż sama tak kiedyś mawiałam? Niech chociaż przez chwilę wierzy, iż odzyska święta takie, jakie kochała w swoim dzieciństwie i niezamężnej przeszłości. Bez presji i dąsów.
Ciekawa jestem, czy w waszych domach ten temat też wzbudza tak silne emocje? Jak rozwiązaliście problem, u kogo spędzacie święta? Napiszcie do mnie na: karolina.stepniewska@mamadu.pl. Kto wie, może dzięki wam będę mogła podpowiedzieć przyjaciółce inne rozwiązanie i za rok w grudniu porozmawiamy przy grzanym winie o czymś przyjemniejszym? Wesołych Świąt, gdziekolwiek je spędzacie!