— No cóż, nie przyjedzie… — z goryczą wzdycha Weronika Stanisławówna. — Ja i mój mąż już choćby się nie denerwujemy, przywykliśmy. Za każdym razem to samo. Najpierw obietnice, potem cisza.
— Co się stało tym razem? — pytam. — Znowu synowa nie pozwoliła? Pamiętam, iż jakoś nie przepadaliście za sobą…
— Może i nie pozwoliła. Choć syn nigdy otwarcie nie powiedział, iż to ona go zatrzymuje. Ale widac przecież… Dawniej przyjeżdżał częściej. A teraz — nic. Znalazła sposób, by go przy sobie trzymać. choćby gdy dach trzeba było naprawić, pewnie weźmiemy robotników — syn, jak widać, nie może wyrwać jednego dnia — mówi Weronika, ledwie powstrzymując urazę.
Chodzi o jej czterdziestoletniego syna, Wojciecha. Wyjechał z rodzinnej wsi dwanaście lat temu, osiadł w wojewódzkim mieście, pracuje jako mechanik. Kiedyś sam wszystko robił, teraz tylko nadzoruje. Ożenił się w mieście, kupił mieszkanie. Wszystko sam. Żonę, Krystynę, poznał późno — oboje nie byli młodzi, gdy się zeszli.
— Z nikim przed nim nie była w poważnym związku — ciągnie Weronika. — I rozumiem dlaczego. Charakter ma… trudny. Od pierwszego wejrzenia nie polubiliśmy się. Starałam się, naprawdę. Ale ona… jakby od razu uznała, iż jestem jej wrogiem.
— Parę razy słyszałam ją przez telefon — wtrąca się sąsiadka — ma taki przekąs, choćby gdy zwyczajnie się wita. Nie wiem, co syn w niej znalazł.
Krystyna niemal nie utrzymuje kontaktu z rodzicami Wojciecha. Raz do roku, dzięki jej „łaskawej zgodzie”, może ich odwiedzić. I to — bez niej. W tym roku Wojciech obiecał przyjechać na wiosnę — pomóc z naprawą dachu. Bilety kupił. Ale synowa, jak się okazało, wszystko pokrzyżowała.
— Jest w ciąży — mówi Weronika z irytacją. — Teraz, jakoby, nie można jej samej zostawić. Choć dorosła kobieta, pielęgniarka, co jej może grozić? Już od dwóch tygodni mu podpuszcza. On początkowo się opierał, ale potem…
— I jak to wygląda? — kręci głową mąż Weroniki. — On ją za rękę do pracy prowadzi? Ma przecież rodziców niedaleko — niech pomogą. Dlaczego on ma rezygnować ze wszystkiego dla niej?
— Właśnie — ciągnie Weronika. — Jestem pewna: jej matka ją podjudza. Mówi: nie puszczaj, nagle wróci i się rozwiecie. Jej młodsza córka, swoją dzociną, już tak została z dzieckiem. Teraz mieszka u rodziców.
— Ale Wojciech to nie taki człowiek — protestuję. — Jest uczciwy. I dlaczego nie mogliby przyjechać razem?
— Co ty! — macha ręką kobieta. — Krystyna nigdy z nim nie przyjedzie. Mój mąż raz do niej zadzwonił — po tym urządziła taką scenę, iż kazał mi już więcej nie dzwonić do syna. Bez sensu.
— A co mu powiedziała?
— Że my wciąż czegoś od niego chcemy. Że odciągamy go od rodziny. Że nie ma już siły z nami walczyć. Że urlop powinien spędzać z żoną i dzieckiem, a nie „dogadzać zachciankom starców”. I iż nasz dom jej nie potrzebny, niech zostanie nasz.
— Co za bezczelność! A syn?
— Mówi, iż nic nie poradzi. Że nie chce zaostrzać sytuacji. Że boi się o ciążę. Wszystko rozumiem. Ale to niesprawiedliwe. Wychowaliśmy go, daliśmy, co mogliśmy. A teraz nie może przyjechać choćby na jeden dzień?
Mąż Weroniki nie wytrzymał. W uniesieniu powiedział synowi, iż dłużej nie będzie czekać — weźmie ekipę, sam wszystko załatwi. A on niech siedzi z żoną, skoro teraz jest dla niego ważniejsza niż rodzice.
— Tylko on tego nie rozumie — cicho mówi Weronika. — Żon może być wiele… A rodzice — są jedni. I nie są wieczni…