— No cóż, nie przyjedzie… — z goryczą wzdycha Weronika Stanisławówna. — Z mężem już choćby się nie denerwujemy, przywykliśmy. Za każdym razem to samo. Najpierw obietnice, potem cisza.
— Co się tym razem stało? — pytam. — Znowu synowa nie pozwoliła? Pamiętam, iż jakoś nie przepadałyście za sobą…
— Może i nie pozwoliła. Choć syn nigdy wprost nie powiedział, iż to ona go powstrzymuje. Ależ widać… Kiedyś przyjeżdżał częściej. A teraz — wcale. Znalazła sposób, by go przy sobie zatrzymać. choćby dach teraz pewnie będziemy naprawiać z najemnymi robotnikami — syn, proszę ja Cię, nie może wygospodarować jednego dnia — mówi Weronika, ledwo powstrzymując urazę.
Chodzi o jej czterdziestoletniego syna, Marka. Wyjechał z rodzinnej wsi dwanaście lat temu, osiadł w wojewódzkim mieście, pracuje jako mechanik. Wcześniej wszystko robił sam, teraz tylko koryguje. Ożenił się na mieście, kupił mieszkanie. Wszystko sam. Żonę, Krystynę, poznał późno — oboje nie byli młodzi, gdy się zeszli.
— Z nikim przed nim nie była poważnie związana — ciągnie Weronika. — I rozumiem dlaczego. Zbyt trudny ma charakter… Od pierwszego wejrzenia się nie polubilyśmy. Starałam się, naprawdę. Ale ona… jakby od razu uznała, iż jestem wrogiem.
— Słyszałam ją parę razy przez telefon — wtrąca sąsiadka — mówi tak, jakby drwiła, choćby gdy tylko się wita. Nie rozumiem, co syn w niej znalazł.
Krystyna prawie nie utrzymuje kontaktu z rodzicami Marka. Raz w roku, za jej wielkim przyzwoleniem, może ich odwiedzić. I to — bez niej. W tym roku Marek obiecał przyjechać na wiosnę — pomóc z naprawą dachu. Kupił bilety. Ale synowa, jak się okazało, wszystko przekreśliła.
— Jest w ciąży — mówi Weronika z irytacją. — Teraz, proszę Cię, nie wolno jej samej zostawić. Choć dorosła kobieta, pielęgniarka, co jej może grozić? Już od dwóch tygodni mu to wmawia. On początku się opierał, a potem…
— I jak to wygląda? — kręci głową mąż Weroniki. — On ją za rękę do pracy prowadzi? Ma przecież rodziców niedaleko — niech pomogą. Dlaczego ma rezygnować ze wszystkiego dla niej?
— Właśnie — ciągnie Weronika. — Jestem pewna: to jej matka ją podjudza. Żeby nie puszczała, bo nagle wróci i się rozwiezie. Jej młodsza córka, swoją drogą, już tak została z dzieckiem. Teraz mieszka u rodziców.
— Ale Marek to nie taki człowiek — protestuję. — Jest porządny. I dlaczego nie mogliby przyjechać razem?
— Co ty! — macha ręką kobieta. — Krystyna nigdy z nim nie przyjedzie. Mój mąż raz do niej zadzwonił — po tym urządziła taką scenę, iż kazał mi już nigdy nie dzwonić do syna. Bez sensu.
— A co mu powiedziała?
— Że my ciągle czegoś od niego chcemy. Że trzymamy go z daleka od rodziny. Że już nie ma siły z nami walczyć. Że urlop ma spędzać z żoną i dzieckiem, a nie „dogadzać fanaberiom starych”. I iż nasz dom jej nie potrzebny, niech sobie zostaniemy.
— Co za bezczelna! A syn?
— Mówi, iż nie winien. Że nie chce eskalować. Że martwi się o ciążę. Wszystko rozumiem. Ale to niesprawiedliwe. Wychowaliśmy go, daliśmy, co się dało. A teraz nie może przyjechać choćby na jeden dzień?
Mąż Weroniki nie wytrzymał. W uniesieniu powiedział synowi, iż już nie będzie czekać — wynajmie ekipę, zrobi wszystko sam. A niech siedzi z żoną, skoro ona jest teraz ważniejsza niż rodzice.
— Tylko iż on tego nie rozumie — cicho mówi Weronika. — Żon może być wiele… A rodzice — są jedyni. I nie są wieczni.