— No cóż, nie przyjedzie… — z goryczą wzdycha Wanda Stanisławówna. — Z mężem już choćby się nie denerwujemy, przywykliśmy. Za każdym razem to samo. Najpierw obietnice, potem cisza.
— Co się stało tym razem? — pytam. — Znowu synowa nie pozwoliła? Pamiętam, iż jakoś nie przepadaliście za sobą…
— Może i nie pozwoliła. Choć syn nigdy wprost nie powiedział, iż to ona go powstrzymuje. Ale widać… Wcześniej przyjeżdżał częściej. Teraz — nic. Znalazła sposób, by go zatrzymać. choćby dach pewnie będziemy naprawiać z najemnymi robotnikami — syn, widzisz, nie może wygospodarować jednego dnia — mówi Wanda, ledwo powstrzymując urazę.
Mowa o jej 40-letnim synu, Wojtku. Wyjechał z rodzinnej wsi dwanaście lat temu, zatrudnił się w województwie, pracuje jako mechanik. Dawniej sam wszystko robił, teraz tylko nadzoruje. Ożenił się w mieście, kupił mieszkanie. Wszystko sam. Żonę, Beatę, poznał późno — oboje nie byli już młodzi, gdy się zeszli.
— Z nikim przed nim nie była w poważnym związku — kontynuuje Wanda. — I rozumiem czemu. Charakter ma… trudny. Od pierwszej chwili nie polubiliśmy się. Starałam się, naprawdę. Ale ona… jakby od razu uznała, iż jestem jej wrogiem.
— Słyszałam ją parę razy przez telefon — wtrąca sąsiadka — jakby się naigrywała, choćby gdy tylko się wita. Nie rozumiem, co syn w niej znalazł.
Beata prawie nie utrzymuje kontaktu z rodzicami Wojtka. Raz do roku, za jej wielkim pozwoleniem, może ich odwiedzić. I to — bez niej. W tym roku Wojtek obiecał przyjechać na wiosnę — pomóc z remontem dachu. Kupił bilety. Ale synowa, jak się później okazało, przekabaciła go.
— Jest w ciąży — mówi Wanda z irytacją. — Więc teraz, widzisz, nie można jej samej zostawić. Choć dorosła kobieta, pielęgniarka, co jej może grozić? Dwa tygodnie już go podpuszczała. Z początku się opierał, ale potem…
— Jak to wygląda? — kręci głową mąż Wandy. — Co, za rękę ją prowadzi do pracy? Ma przecież rodziców niedaleko — niech pomogą. Dlaczego on ma rezygnować ze wszystkiego dla niej?
— Właśnie, właśnie — ciągnie Wanda. — Jestem pewna: to jej matka podżega. Mówi: nie puszczaj, może wróci i się rozwieść. Jej młodsza córka, nawiasem mówiąc, została tak sama z dzieckiem. Teraz mieszka u rodziców.
— Ale Wojtek to nie taki człowiek — protestuję. — On jest uczciwy. I dlaczego nie mogliby przyjechać razem?
— Co ty! — macha ręką kobieta. — Beata nigdy z nim nie przyjedzie. Mój mąż raz do niej zadzwonił — po tym urządziła taką awanturę, iż kazał mi w ogóle więcej do syna nie dzwonić. Bez sensu.
— A co mu powiedziała?
— Że ciągle czegoś od niego chcemy. Że trzymamy go z dala od rodziny. Że już nie ma siły z nami walczyć. Że urlop powinien spędzać z żoną i dzieckiem, a nie „dogadzać zachciankom starych ludzi”. I iż nasz dom jej nie potrzebny, niech sobie zostaną.
— Co za bezczelność! A syn?
— Mówi, iż nie jest winny. Że nie chce zaogniać. Że boi się o ciążę. Wszystko rozumiem. Ale to niesprawiedliwe. Wychowaliśmy go, daliśmy, co mogliśmy. A teraz nie może przyjechać choćby na jeden dzień?
Mąż Wandy nie wytrzymał. W gniewie powiedział synowi, iż już nie będzie czekać — wynajmie ekipę, sam wszystko zrobi. A syn niech siedzi z żoną, skoro ona jest teraz ważniejsza od rodziców.
— Tylko on tego nie rozumie — cicho mówi Wanda. — Żony mogą być różne… A rodzice to tylko my. I nie będziemy wiecznie…
Czasem największym błędem jest wiara, iż poświęcenie dla nowej rodziny wymaga zaprzeczenia tej, która nas stworzyła. Miłość nie powinna być wyborem między jednym sercem a drugim — bo wtedy zawsze ktoś zostaje sam.