Syn potajemnie odwiedza mnie, by nie martwić żony… A kiedyś oddałam mu wszystko.

newsempire24.com 5 dni temu

Dziś znów przyszedł mój syn, ukradkiem, żeby nie denerwować żony… A ja kiedyś oddałam mu wszystko.

Wychowywałam go sama. Tak się złożyło – mężczyzna, od którego zaszłam w ciążę, nie chciał ani ślubu, ani odpowiedzialności. Kiedy urodził się Kuba, jego ojciec w końcu zniknął – najpierw zostawał na noc u „kumpli”, potem w ogóle przestał wracać. I tak zostałam sama z niemowlęciem i pustką w sercu, którą musiałam zapełnić nie łzami, ale pracą.

Pomogli mi rodzice. Bez mamy i taty bym nie dała rady. Tata znosił węgiel, sam zbudował nam piec, a mama gotowała zupy, kołysała wózkiem, siedziała z Kubą, gdy już nie miałam siły. Przetrwaliśmy. Pracowałam w szwalni, dorabiałam, szyłam w domu. Wszystko dla niego – żeby miał wszystko, żeby nie czuł się gorszy.

Kuba wyrósł na dobrego chłopaka – życzliwego, posłusznego, zawsze uśmiechniętego. Gdy poszedł do wojska, płakałam po nocach, bałam się stracić z nim kontakt. Ale przez znajomych załatwiłam, żeby trafił do jednostki niedaleko naszego miasta w Łodzi. Jeździłam do niego co tydzień, a gdy mogli – dowódca wypuszczał go do domu. Do mnie – pod moją opiekę.

Gdy skończył służbę, poszedł na studia. I wtedy wszystko się zmieniło. Poznał dziewczynę – Kingę. Zobaczyłam ją pierwszy raz na imieninach – wyniosła, wysoka, patrzyła z ukosa, jakby od dawna wiedziała wszystko o wszystkich. Kuba przy niej świecił jak dziecko. A ona uśmiechała się tak, jak się uśmiecha do obcych, nie do rodziny.

Od pierwszej chwili wiedziałam: nie chce mnie w jego życiu. Ani mnie, ani mojej mamy, która uwielbiała wnuka. Kinga nie słuchała, gdy tłumaczyłam: nie rywalizuję z nią. Jestem jego matką. A ona – kobietą, którą kocha. To różne role. Ale ona jakby ciągle z kimś walczyła. I wygrywała.

Przed ślubem zrobiłam coś wielkiego – oddałam im swoje mieszkanie. Tak, mieszkaliśmy w dwupokojowej kostce w Łodzi. Nie pałac, ale własne, wypracowane, pełne wspomnień. Wyprowadziłam się do mamy, bo Kuba mówił: „Mamo, tak będzie lepiej”. Uwierzyłam. Myślałam – to nas zbliży.

Na początku była wdzięczność. Potem – remont. Kinga wyrzuciła wszystkie meble, zmieniła tapety, choćby żyrandole. Ani śladu po mnie. Milczałam – no cóż, młodość, nowe życie. Ale bolało.

Po roku urodziła się Zosia. Moja pierwsza wnuczka. Byłam tak szczęśliwa. Pamiętam, jak przywiozłam prezenty – kocyki, buciki, kokardy… Ale Kinga przyjmowała to jak obowiązek, z wymuszonym uśmiechem, jakby robiła mi łaskę, wpuszczając mnie za próg. Najpierw pozwalała nam z mamą przychodzić raz w tygodniu na godzinę. Potem powiedziała:

— Macie koty, zostawiacie sierść. Zosia może mieć alergię. Nie możemy was wpuszczać. Wybaczajcie.

Tak, mama ma dwa koty. Starsze, łagodne, nigdy nie były na dworze. Tak, sierść może się przylepić, ale praliśmy, prasowaliśmy, spryskiwaliśmy – i tak „nie”. Widywaliśmy Zosię tylko na ulicy, w wózku. I choćby tego Kinga nie pozwalała nam prowadzić, trzymała uchwyt sama, z tym samym wzrokiem spode łba.

Kuby prawie nie widujemy. Przychodzi ukradkiem – na godzinę, na dwadzieścia minut, pMój syn już nie jest moim synem, tylko jej mężem, i to mnie boli najbardziej.

Idź do oryginalnego materiału