Nasz syn wynajął nasze mieszkanie, a choćby nie uznał za stosowne nas uprzedzić. Oddaliśmy mu wszystko, a zostaliśmy z niczym.
Z mężem, Leszkiem, wzięliśmy ślub, gdy oboje mieliśmy po dwadzieścia trzy lata. Byłam już w ciąży, ale na szczęście zdołaliśmy ukończyć studia pedagogiczne. Nasze rodziny nie należały do zamożnych — nie mieliśmy ani „złotej żyły”, ani wpływowych krewnych, ani oszczędności. Od samego początku musieliśmy harować, żeby jako-tako wiązać koniec z końcem.
Praktycznie nie wzięłam urlopu macierzyńskiego. Nie miałam pokarmu — może przez stres, może przez ciągłe niedojadanie — więc gwałtownie przeszliśmy na mleko modyfikowane. Gdy synek miał jedenaście miesięcy, oddałyśmy go do żłobka. Nauczono go tam jeść łyżeczką, korzystać z nocnika i zasypiać bez kołysania. A my z Leszkiem rzuciliśmy się w wir pracy — najpierw wynajmowaliśmy kawalerkę, potem przenieśliśmy się do akademika, później uciułaliśmy na mieszkanie w bloku, a w końcu kupiliśmy dwupokojowe w dobrej dzielnicy.
Kilka lat temu nabyliśmy działkę rekreacyjną pod Warszawą. Leszek sam postawił tam porządny drewniany domek: dwa pokoje, łazienka, piecyk. Przywieźliśmy meble, założyliśmy ogródek. Wydawało się, iż można wreszcie odetchnąć. Mieliśmy zaledwie po czterdzieści sześć lat — przed nami całe życie.
Ale nasz syn, Krzysiek, postanowił ożenić się w wieku dwódek trzech lat. Jego wybranka, Kinga, pochodziła z bogatej rodziny — oboje skończyli prawo. Jej rodzice mieli pieniądze: trzypiętrową willę, drogie auta, własny biznes. Ich córka, rzecz jasna, chciała wesele w restauracji, limuzynę, miesiąc miodowy i… osobne mieszkanie.
Zawsze czuliśmy się wobec syna winni. Całe dzieciństwo spędził w przedszkolach, szkołach, na zajęciach dodatkowych — bo my byliśmy zapracowani. Staraliśmy się to wynagrodzić prezentami: zabawkami, ubraniami, wyjazdami, korepetycjami. Na osiemnastkę daliśmy mu starsze, ale sprawne auto. Gdy poszedł na studia, płaciliśmy za czesne. I oczywiście nie potrafiliśmy odmówić i teraz. Oddaliśmy wszystkie oszczędności na wesele, a potem… odstąpiliśmy mu nasze mieszkanie, przeprowadzając się na działkę.
Rodzice Kingi mieli inne podejście — inwestowali w córkę: kupili jej futro z norek, złotą biżuterię, meble. Syn, początkowo wdzięczny, zaczął się zmieniać. Z każdym miesiącem dzwonił rzadziej. Najpierw odwiedzał nas co dwa tygodnie, potem raz na miesiąc. W końcu zniknął zupełnie.
Pewnego dnia spotkaliśmy na targu starą sąsiadkę, która rzuciła mimochodem:
— A wy nie wiedzieliście, iż wasze mieszkanie jest wynajmowane? Krzysiek z Kingą mieszkają u jej rodziców, mówią, iż tam wygodniej.
Leszek zbladł jak ściana. Ledwo ustał na nogach. Natychmiast zadzwoniliśmy do syna. Usłyszeliśmy lodowate:
— Sami mi oddaliście mieszkanie. Moja żona nie chce żyć w waszej „komunie”, a wynajmowanie samemu — drogie. Niech lokatorzy płacą.
Gdy próbowaliśmy porozmawiać o zaufaniu i uczciwości, wrzasnął:
— Całe życie byłem biedakiem! Inni mają normalnych rodziców, a ja was — nauczycieli, którzy potrafią tylko moralizować! Mam dość wstydzenia się przed teściem, iż moi rodzice to zwykli budżetówkowicze!
Po tej rozmowie postanowiliśmy działać. Nie poszliśmy do sądu, tylko pojechaliśmy do mieszkania i wytłumaczyliśmy sytuację najemcom. Okazali się wyrozumiali i w ciągu miesiąca zwinęli manatki.
Wróciliśmy do swojego mieszkania. Kontaktu z synem nie utrzymujemy. Leszek bardzo to przeżywa, ja też. Tak, oddaliśmy mu wszystko — bezwarunkowo, z miłości. A zostaliśmy z pustymi rękami i złamanymi sercami.
Może z czasem zrozumie. A może nie. Ale jedno wiem na pewno: nigdy nie poświęcaj wszystkiego dla tych, którzy nie potrafią tego docenić.