Szczęście, gdy za plecami rodzina
Z wojska wrócił Karol jeszcze zdrowszy, niż gdy odchodził. Najmłodszy w licznej rodzinie, miał czterech braci, i zdawało się, iż zebrał w sobie wszystko, co najlepsze po każdym z nich. Wysoki, niemal dwa metry, barczysty, o jasnych włosach i niebieskich oczach, które patrzyły na świat życzliwie. Zawsze gotów pomóc, a i siły Bóg mu nie poskąpił.
Minęły trzy dni, odkąd wrócił do rodzinnej wsi Podgórze, spotkał się z krewnymi i przyjaciółmi. Właśnie szedł ze sklepu, gdy ujrzał Jadwigę. Zdrętwiał na widok pięknej dziewczyny, choć niezbyt wysokiej.
— No proszę, jakie u nas piękności mieszkają. Coś mi umknęło, czy może nowe dziewczęta wyrosły? — przywitał się od razu.
— Witaj, piękna, jakoś cię nie pamiętam — spytał. — Czyjaś córka?
— Witajcie, jestem córką mamy i taty — zaśmiała się. — Oczywiście, iż nie pamiętacie, nie jestem stąd.
— Karol, ja się nazywam. A ty?
— Jadwiga, Jadwiga Wojciechowska. Uczę w szkole podstawowej, od roku tu mieszkam.
— Rozumiem. A ja właśnie wróciłem z wojska.
Długo stali i rozmawiali, jakby znali się od lat. Wieśniacy już na nich spoglądali, pewnie już ich swatali. Na wsi to szybko… A Karol z Jadwigą naprawdę przypadli sobie do gustu, iż nie chciało się rozstawać.
Wieczorem Karol nie mógł przestać myśleć o pięknej Jadwidze.
— Mamo, a gdzie mieszta ta nowa, Jadwiga, co dzieci w szkole uczy?
Matka spojrzała na niego zdziwiona.
— Dały jej domek po babci Marciniakowej, dawno umarła, a dom jeszcze mocny. Tam się Jadwiga Wojciechowska urządziła. A co, spodobała się? Już gdzieś dziewczynę upatrzyłeś?
— Upatrzyłem i zdziwiłem się — odparł Karol i zabierał się do wyjścia.
Odtąd zaczęli się spotykać, rozmawiać, aż w końcu Karol oświadczył się Jadwidze, a ta przystała. Huczne wesele rozniosło się po całej wsi. Wiele dziewcząt miało żal do Karola.
— Czemu ożenił się z przyjezdną? U nas też pięknych dziewcząt nie brakuje!
Ale z czasem się przyzwyczaili i zaakceptowali, zwłaszcza iż Jadwiga uczyła dzieci i za to ją szanowano. Dzieci ją kochały, rodzice też.
Karol wprowadził się do Jadwigi, bo w domu jego rodziców mieszkał już jeden z braci z rodziną, więc miejsca brakowało. On sam był złotą rączką, wszystko mu w rękach kwitło, a i siłę miał.
— Jadziu, dobuduję coś do domu, za ciasno nam, a jeszcze dzieci będą. Zamówię materiały, zabiorę się za budowę — dzielił się planami, a żona go wspierała.
W ciągu kilku lat Karol postawił dom, jakiego cała wieś mogła mu pozazdrościć. Sam był krzepki, taki i dom zbudował. Jadwiga tylko się cieszyła. Żyli zgodnie. Czas płynął, ale jedno mąciło ich szczęście — nie mieli własnych dzieci. Jadwiga uwielbiała dzieci, oddawała się uczniom, ale swoich nie było.
— Dlaczego nie mogę urodzić? — często myślała. — A nuż Karol mnie zostawi? On tak chce dzieci, już i dom gotowy.
— Dlaczego nie mamy dzieci? Może przeze mnie? — myślał Karol. — A nuż Jadzia mnie rzuci?
Oboje rozmyślali, ale na badania się nie wybrali. Może bali się diagnozy, a może wciąż mieli nadzieję. A czas mijał. Jadwiga miała już trzydzieści lat, mąż dwa lata więcej. Pewnego dnia w telewizji zobaczyła program o dzieciach z domów dziecka. Wtedy wpadła na pomysł.
— Może weźmiemy dziecko z domu dziecka? Będziemy mieli syna. Dlaczego akurat syna? Nie wiedziała. Tylko jak na to spojrzy Karol? Może nie zechce? W końcu obce dziecko…
Długo się zastanawiała, aż w końcu przy kolacji wyznała:
— Karolu, może weźmiemy dziecko z domu dziecka? — i spojrzała mu uważnie w oczy.
Mąż aż się zakrztusił, odkaszlnął, ale potem odparł:
— Jadziu, czytasz mi w myślach. Sam o tym myślałem, ale nie wiedziałem, jak ty na to zareagujesz. Ale liczyłem na twoje zrozumienie.
— Boże, Karolu, jak ja się cieszę! — rzuciła mu się na szyję.
Gdy dowiedzieli się wszystkiego o domu dziecka, pojechali do miasta. Placówka stała za wysokim płotem, niedaleko szpitala. Wreszcie weszli do gabinetu dyrektorki, wiedząc już, jak się nazywa.
— Dzień dobry, Danuto Kazimierzowo — przywitali się grzecznie.
— Dzień dobry, siadajcie przy stole, pewnie rozmowa potrwa.
Danuta Kazimierzowa wszystko im wyjaśniła, wypytała o nich samych i o dokumenty, które trzeba złożyć. Rozmowa była długa, dyrektorka chciała wiedzieć, z kim ma do czynienia.
W końcu zaproponowała:
— Chodźcie, pokażę wam dzieci.
Dzieci było niewiele. Jadwidze spodobał się siedmioletni chłopiec, trochę podobny do Karola — tak samo krzepki i niebieskooki. Karol też od razu go zauważył. Danuta Kazimierzowa, śledząc ich spojrzenia, zrozumiała. Szepnęła im cicho:
— Bartek ma jeszcze młodszego brata, Krzysia. Nie możemy ich rozdzielać — i skinęła głową w stronę trzyletniego malca.
Jadwiga od razu poczuła, iż te dzieci są już prawie ich. Spojrzała na męża z nadzieją, a ten uśmiechnął się ledwo dostrzegalnie, ale dla niej wyraźnie. Wrócili do gabinetu, a dyrektorka powiedziała:
— Po waszych oczach widzę, iż nie macie nic przeciwko wzięciu obu chłopców?
— Tak — odpowiedzieli jednocześnie.
— Cieszę się, ale rozumiecie, iż dzieci nie rosną same, jak drzewa. Potrzebują troski, czułości, zrozumienia. Dzieci to praca. Chociaż komu ja to tłumaczę — uśmiechnęła się nagle. — Przecież sama jesteś nauczycielką. To też niełatwe.
— Tak, rozumiem — odparła Jadwiga. — Teraz, patrząc na te dzieci, wiem, iż dziecko porzucone przez swoich lub osierocone żyje bez miłości, jak roślina bez wody.
Bartek i Krzyś w końcu przyjechali do domu, po formalnościach i rozmowach. Chłopcy byli szczęśliwi. Bartek chodził do pierwszej klasy i po weekendzie dumnie kroczył obok „mamy” do szkoły. Nikt nie musiał im tłumaczyć, jak mają nazywać nowych rodziców. Starszy brat powiedział od razu:
— Krzyś, to nasza mama i tata —