Takie teściowe to skarb!

polregion.pl 3 godzin temu

Barbara wygładziła delikatne ciasto kruche w formie do pieczenia. Jej syn, Marcin, wraz z synową Kasią, mieli przyjechać za kilka godzin. Ciszę przerwał ostry, natrętny dzwonek telefonu. Barbara otarła ręce w fartuch i odebrała.

— Halo?
— Dzień dobry — rozległ się w słuchawce nieznany kobiecy głos. — Czy to Barbara Stanisławowa Kowalska?
— Tak, słucham — odpowiedziała, instynktownie się spinając.
— Nazywam się Maria Władysławowa. Jestem byłą teściową Kasi. Waszej synowej.

Barbara bez słów przysunęła kuchenny stołek i usiadła. „Była teściowa?” Myśli pognały w stronę Kasi, jej oszczędnych, ale gorzkich wspomnień o poprzednim małżeństwie.
— Rozumiem — powiedziała spokojnie. — Czym mogę pomóc, Mariu Władysławo?

Ton kobiety po drugiej stronie natychmiast zrzucił maskę uprzejmości. Stał się kłujący, złośliwy, pełen niezdrowej ciekawości.
— No tak, pomyślałam, iż się dowiem, jak się u was miewa nasza Kasia? Jak się zachowuje? Pewnie już macie dość! Albo jeszcze nie? Ale uwierzcie mojemu doświadczeniu — pożałujecie! Och, jak pożałujecie, iż przyjęliście tę leniwą do rodziny!
— Mariu Władysławo, nie rozumiem. Kasia to wspaniała dziewczyna. Dlaczego mielibyśmy żałować?
— Wspaniała?! — zapiszczała Maria. — Przecież to leń! Ja podłogi myję codziennie, jak się patrzy! A ona? Raz na trzy dni — i to z musu! A firanki! Kiedy ostatnio pani prała firanki?! U mnie to świętość — raz w miesiącu! A ona? Raz na rok, jeżeli w ogóle! Kurz latami się zbierał! A gotowanie… karmiła mojego biednego syna trucizną! Zupa jak woda, kotlety gumowe, jeść się nie dało! Dostał choćby od tego gastrytu!

— Mariu Władysławo, w ich mieszkaniu zawsze jest porządek. Nienaganny. A gotuje Kasia wyśmienicie. Ja sama nauczyłam ją kilku sekretów, a ona jest utalentowaną uczennicą. Nie mamy zastrzeżeń. A gastryt u waszego syna pewnie wziął się od nadużywania alkoholu!
— Ach, nie macie zastrzeżeń?! — wrzasnęła Maria, nie słuchając. — A jak się zachowywała wobec męża?! Mój syn wracał zmęczony… no, wypił dla rozluźnienia, jak każdy prawdziwy facet! A ona? Zamiast nalać mu kieliszek, ułożyć spać, okazać troskę — wrzeszczała na niego! Robiła awantury! Prawdziwa bezwzględna jędza!

Barbara zamknęła oczy. Wiedziała od Kasi, iż jej „trochę pijany” były mąż potrafił wrócić nad ranem, rozwalić mieszkanie, krzyczeć i obrażać. I znała swojego Marcina — odpowiedzialnego, nie sięgającego po alkohol. Nie znosił wódki. Za to przynosił żonie kwiaty bez okazji i dumny był z jej sukcesów w pracy.
— Mój syn, Marcin — powiedziała dobitnie, akcentując każde słowo — nie wraca do domu pijany. Nigdy. Szanuje swoją żonę i swój dom. Kasia nie ma powodu, żeby na niego krzyczeć. Są szczęśliwi.

W słuchawce zawisła ciężka cisza. Maria Władysławowa zdawała się zbierać siły do nowego ataku. Gdy znów się odezwała, jej głos był otwarcie złośliwy, syczący:
— Szczęśliwi? Cha! A w ogóle wiesz, iż ona jest z domu dziecka? My ją przyjęliśmy, choć wiadomo, co się tam wyrabia. Nie bez powodu jest bezpłodna! Pusty kwiat! Zobaczysz, lata miną, a wnuków nie będzie! Wtedy zrozumiesz, jakiego śmiecia wzięliście do domu! Wtedy pożałujecie!

— Mariu Władysławo — powiedziała głośno i wyraźnie, jakby stała przed tą kobietą twarzą w twarz — myli się pani. W każdej kwestii. W naszej rodzinie panuje spokój, porządek i miłość.
Kocham Kasię szczerze. Szanuje mnie i nazywa mamą. Oczywiście wiemy, iż Kasia wychowała się w domu dziecka, ale to nie jej wina. Wręcz przeciwnie — starałam się dać jej trochę ciepła i miłości.
Jest dobrą, wrażliwą dziewczyną. A co do wnuków… spóźniła się pani z „proroctwami”. Kasia i Marcin spodziewają się dziecka. Wkrótce. Więc proszę oszczędzić sobie zmartwień.

Cisza w słuchawce. Potem przeciągły, chrapliwy wdech. I nagle — łkanie. Złość ustąpiła płaczowi, nieporadnemu, urywanemu.
— Dziecko? — zachrypiała Maria, a w jej głosie było coś żałosnego, złamanego. — Naprawdę? A może nie od waszego syna, co? Oj, Boże… A mój… mój syn…
Płacz się wzmógł.
— On jest stracony! Pije, zmienia pracę jak rękawiczki… Pieniędzy brak, żyje byle jak… A ja tak pragnę wnuków! Choć jednego!

Barbara słuchała w milczeniu. Żal ścisnął jej serce. Nie do tej kobiety, ale do tamtej Kasi, która przeżyła lata takiego życia.
— Mariu Władysławo… — zaczęła, ale tamta przerwała, głos nagle stał się natarczywy, niemal błagalny:
— Słuchajcie… A jeżeli z tym waszym Marcinem… nie wyjdzie? Rozwiodą się? Co? To się zdarza! Wtedy… dzwońcie od razu! Koniecznie! Powiem synowi… może się ogarnie! Przecież teraz, mówicie, jest porządna? Gotuje, sprząta. Może wróci do nas? Tylko dajcie znać, jeżeli coś! Proszę! Przecież nie ma gdzie iść, a nas już zna…

I oto sedno. Nie skrucha. Nie żal za przeszłość. Tylko rozpacz kobiety, która zobaczyła, iż to, co uważała za śmieć, w innych rękach stało się diamentem. I dzika, egoistyczna nadzieja, by odebrać ten diament z powrotem — dla swojego nieudacznika syna. By znów wykorzystać Kasię. Jak służącą. Jak inkubator dla wymarzonych wnuków.
— Taka synowa jak Kasia jest potrzebna nam. Niech pani więcej nie dzwoni. Nigdy.

Nie czekała odpowiedzi. Rozłączyła się, a potem zablokowała numer.
W gardle miała gulę — od gniewu, od żalu za dawnym życiem Kasi, od obrzydzenia tymi zarzutami. Ale najsilniejsze było poczucie… bezpieczeństwa.

Bezpieczeństwa jej gniazda, Marcina i tej kruchej, a jednak silnej dziewczyny, którą przyjęła jak córkę, a ona odwzajemniła się miłością i zaufaniem.
Podeszła do stołu, nakryła formę z ciastBarbara uśmiechnęła się, słysząc śmiech Kasi i Marcina w przedpokoju, i pomyślała, iż to właśnie jest prawdziwa rodzina – bezpretensjonalna, pełna miłości i zrozumienia.

Idź do oryginalnego materiału