Kogo nie zachowałeś — tego nie odzyskasz: historia o prawdziwym szczęściu
Oj, dzieciaczki moje, usiądę tu, bliżej pieca, bo kości już bolą, a myśli cisną się do słów. Posłuchajcie, jak to bywa w życiu…
Dawno temu, kiedy drzewa były wyższe, a serca bardziej szczere, żyła sobie młoda kobieta o imieniu Hania. Piękna jak mak o świcie, dobra jak świeżo upieczony chleb, który pachnie domem. Uśmiech miała ciepły jak wiosenne słońce, a duszę czystą jak źródlana woda.
Pokochała chłopaka o imieniu Wojtek. Przystojny był: barczysty, z czarnymi jak smoła brwiami i głosem dźwięcznym jak dzwon w Wielkanoc. Ale niestety — pycha w nim kipiała jak w garnku. Zdawało mu się, iż świat mu coś winien, iż życie powinno ścielić przed nim czerwony dywan.
Wkrótce po ślubie Hania zaszła w ciążę. Poszli razem na USG, a lekarz powiedział: „Będzie chłopiec”. Och, jakże wtedy Wojtek promieniał z radości! Biegał po mieście, krzyczał, iż będzie miał następcę. W kawiarni zamawiał szampana, chwalił się znajomym, iż jego syn zostanie albo wielkim biznesmenem, albo choćby prezydentem.
Ale życie lubi wprowadzać swoje poprawki. Gdy nadszedł czas, Hania urodziła dziewczynkę — delikatną, cichą jak promyk księżyca w ciemną noc. Nazwali ją Zosia, bo była światłem dla matki.
I wiecie, co zrobił Wojtek? Do szpitala nie przyszedł. Mówił, iż potrzebuje syna, następcy, a dziewczynkę, jak powtarzał swojej matce, można „gdzieś oddać”. Tak oto Hania została sama z niemowlęciem na rękach.
Gdzie iść? Do kogo się zwrócić? W końcu zamieszkała w starej kamienicy, gdzie mieszkała babcia Jadzia. Ach, co to była za kobieta! Dała gorącej herbaty, pomogła uprać pieluszki, wsparła dobrą radą. Bo, dzieci, pamiętajcie: rodzina to nie zawsze ci, z którymi dzielisz krew, ale ci, którzy są przy tobie, gdy na duszy ciemno i zimno.
Żyli skromnie, bez luksusów. Hania pracowała na dwóch etatach: w dzień sprzedawała gazety i drobiazgi w kiosku, a nocą zamiatała podłogi w biurze. Dłonie popękane od zimna, plecy bolące ze zmęczenia, ale serce — ciepłe, bo dla kogo się starała? Dla swojej córeczki, która rosła piękna i mądra, z szczerymi oczami i dobrym sercem.
Minęło wiele lat. Zosia stała się młodą dziewczyną, pomagała matce i marzyła o studiach. Pewnego dnia, wracając do domu, Hania zobaczyła przy drodze czarnego jak noc bez księżyca „mercedesa”. Obok samochodu stał mężczyzna w drogim garniturze z masywnym złotym pierścieniem na palcu. Przy nim — chłopiec około dziesięciu lat, jak dwie krople wody podobny do niego.
Hania poznała go od razu — Wojtek. On też na nią spojrzał i jakby zastygł. W tej samej chwili Zosia, trzymając matkę za rękę, cicho zapytała:
— Mamo, kto to?
Wojtek zbladł. W tej dziewczynie zobaczył siebie — ten sam uśmiech, to samo spojrzenie. Jego krew, jego dziecko… ale wychowane nie przez niego, a przez obce ręce. I wtedy chyba dotarło do niego: sam kiedyś odrzucił to szczęście.
Zrobił krok do przodu, chciał coś powiedzieć. Może „przepraszam”, może „byłem głupi”. Ale słowa utknęły mu w gardle. Bo co mógł teraz? Lat nie da się cofnąć, a zaufania nie kupisz choćby za góry złota.
Hania tylko mocniej przytuliła córkę i spokojnie powiedziała:
— Nie myśl o nim, słoneczko moje.
Poszły dalej swoją drogą. Może nie miały wiele pieniędzy, ale miały to, co najcenniejsze — miłość i wzajemne wsparcie. Bo, dzieci, pamiętajcie: szczęście nie leży w pieniądzach, samochodach ani lśniących pierścieniach. Szczęście jest tam, gdzie są ciepłe ręce i szczere serce, gdzie czekają na ciebie i kochają bezwarunkowo.
A Wojtek… Został ze swoją pustką, wśród luksusów, ale bez ciepła. Bo kto w porę nie docenia miłości — choćby później kąpał się w złocie, dusza i tak będzie marznąć.
Oto jak bywa w życiu. Nie lekceważ tych, którzy są przy tobie, bo czasem straconej szansy nie da się już odzyskać.