„Teściowa chce zamieszkać w naszym mieszkaniu, a nam oferuje swoją zrujnowaną „rezydencję””

twojacena.pl 5 dni temu

Czasami zastanawiam się, jak niektórzy ludzie mają tyle bezczelności, by tak natarczywie żądać czegoś, co nie należy do nich, zasłaniając się troską i wiekiem. Moja teściowa to żywy przykład takiej osoby. Nazywa się Elżbieta Nowak, ma sześćdziesiąt osiem lat, a od dwóch lat uparcie realizuje jeden cel — wyrzucić mnie i mojego męża z naszego dwupokojowego mieszkania w Katowicach, aby sama mogła się tam wprowadzić, w zamian „hojnie” ofiarując nam swój podupadły dom na obrzeżach Mysłowic.

Z pozoru — troskliwa matka, starsza kobieta, zmęczona codziennością. ale pod tą maską kryje się wyrachowanie. Dom, który nam narzuca, szczerze mówiąc, dawno powinien być przeznaczony do rozbiórki. Fundament popękany, dach przecieka, ramy okienne zgniłe, w środku zimno, pleśń, krzywe podłogi i zapach wilgoci. Elżbieta latami nic tam nie remontowała, poza pielęgnacją klombów z kwiatami i przycinaniem krzaka porzeczki — oto całe jej gospodarowanie.

Gdy przychodzi do nas w odwiedziny, od progu zaczyna:
— U was tak przytulnie! Wszędzie czysto, porządnie. Też bym tak chciała mieszkać…
A potem, niby od niechcenia:
— Cognacie, chociaż raz się nad tym zastanówcie? Ja bym się tu tak dobrze czuła…

Najpierw milczałam. Później delikatnie zbywałam żartem. Teraz już denerwuje mnie samo jej spojrzenie, pełne udawanego współczucia: „Ach, jestem już taka stara, nie mam sił… w tym domu ciężko żyć…” Czy w mieszkaniu podłogi same się myją? Kurze magicznie znikają? Remont robi się sam? Elżbieta serio myśli, iż mieszkanie to hotel z codziennym sprzątaniem. Nie rozumie (lub udaje, iż nie rozumie), iż ja i mąż wkładamy w nasz dom pracę, pieniądze i czas. Że to wszystko nie „spadło z nieba”, ale jest owocem naszego wysiłku.

Proponowaliśmy jej logiczne rozwiązanie:
— Sprzedaj dom, dołóż trochę i kup sobie kawalerkę. Będziesz miała ciepło, bez ogródka, z wygodami.
Ale nie! Uważa, iż jej rozpadająca się chata jest warta jak luksusowa rezydencja — nie mniej niż milion złotych! Tymczasem realna cena, według moich obliczeń, ledwie sięga pół miliona. A i tak te pieniądze nie starczą na porządne M w mieście. Mówiliśmy jej to wprost. ale jak grochem o ścianę.

— Komu potrzebny ten dom?! — próbowałam tłumaczyć.
— Ma duszę! Tam urodził się wasz Tomek! Wystarczy go tylko „odświeżyć” — odpowiada.
Odświeżyć? Dom, którego ściany się sypią?!

I znów to samo, w kółko. Każda wizyta — ta sama śpiewka:
— U was tak przyjemnie! Może jednak się namyślicie?

Ostatnio mąż stracił cierpliwość:
— Mamo, nie oddamy ci mieszkania. I do twojego domu też nie pojedziemy. choćby nie licz na to.
Nadąsała się, wyszła i już od tygodnia demonstracyjnie nie dzwoni. Urażona. Dlaczego, jej zdaniem, syn i synowa nie chcą jej „uszczęśliwić” i nie oddają lokalu, w który włożyli serce?

A ja jestem zmęczona. Nie rozumiem, jak można być tak głuchym na cudze granice. Ja i mąż to młode małżeństwo. Pracujemy, mamy plany, może niedługo dzieci. Gdzie je wychowywać? W domu z piecem i pękniętym sufitem? Czy znów inwestować w coś, co dawno powinno trafić na złom?

Denerwuje mnie nie samo jej żądanie, ale sposób, w jaki je przedstawia. Jakbyśmy to my byli egoistami. Jakby nasze mieszkanie było jej zbawieniem, a my — pozbawieni serca ludzie, którzy nie chcą wpuścić jej do „raju”. A my chcemy tylko jednego: zachować to, co stworzyliśmy.

Teraz z mężem postanowiliśmy po prostu unikać tematu. Zna naszą odpowiedź. Jest ostateczna. jeżeli naprawdę ciężko jej żyć w swoim domu — niech sprzeda i kupi mieszkanie na swoje możliwości. Ale pod naszym dachem mieszkać nie będzie. Bo nasze mieszkanie to nie nagroda za wiek ani zapłata za macierzyństwo. To nasz dom. I nikomu go nie oddamy.

Czasem najtrudniej odmówić bliskim, ale życie uczy, iż nie można pozwolić, by czyjeś oczekiwania zrujnowały nasz spokój. Szacunek to ulica dwukierunkowa — jeżeli ktoś go nie daje, nie ma prawa go wymagać.

Idź do oryginalnego materiału