Czasem zastanawiam się, jakim cudem niektórzy ludzie mają tyle tupetu, by tak natarczywie domagać się cudzego, zasłaniając się przy tym troską i wiekiem. Moja teściowa to żywy przykład takiej osoby. Nazywa się Jadwiga Kowalska, ma sześćdziesiąt siedem lat, od dwóch lat nosi się z jednym marzeniem — wykurzyć nas z mężem z naszego dwupokojowego mieszkania w Poznaniu i wepchnąć się tam sama, w zamian „obdarowując” nas swoim walącym się domem pod Swarzędzem.
Z pozoru — troskliwa mama, starsza pani, zmęczona codziennością. Ale pod tą maską kryje się sprytna kalkulacja. Dom, który nam wciska, szczerze mówiąc, dawno powinien iść pod koparkę. Na zewnątrz — pęknięcia w fundamencie, dziurawy dach, spróchniałe ramy okienne, w środku — zimno, pleśń, krzywe podłogi i woń wilgoci. Jadwiga Kowalska od lat nic tam nie remontowała, no może poza tym, iż pielęgnowała rabatki z kwiatami i przycinała krzak porzeczek — ot, całe jej gospodarstwo.
Kiedy przychodzi do nas w gości, od progu zaczyna:
— Ach, jaka u was przyjemnie! Wszystko takie czyste, schludne. Też bym tak chciała mieszkać…
A potem, niby od niechcenia:
— Może jednak się przeprowadzicie? A ja bym do waszego mieszkanka…
Na początku milczałam. Potem próbowałam żartować. Teraz aż mnie trzęsie, gdy tylko rzuci na mnie to pełne udawanego smutku spojrzenie: „Oj, starość nie radość… w domu tak ciężko…” A co, w mieszkaniu podłogi same się myją? Kurze same znikają? Remont robi się sam? Jadwiga serio myśli, iż mieszkanie to jak hotel z codziennym sprzątaniem. Udaje, iż nie rozumie, ile pracy, pieniędzy i czasu w to włożyliśmy. Że nic nam nie spadło z nieba, tylko było okupione harówką.
Proponowaliśmy jej logiczne rozwiązanie:
— Sprzedaj dom, dołóż trochę — kup sobie kawalerkę. Będziesz mieszkać w cieple, bez ogródka, z wygodami.
Ależ skąd! Ona uważa, iż jej waląca się chałupa warta jest jak apartament — nie mniej niż milion złotych! Tymczasem realna cena, według moich obliczeń, ledwo sięga pięciuset tysięcy. I choćby tyle nie starczy na porządne mieszkanie w mieście. Mówiliśmy jej to wprost. Głuche udawanie.
— Komu potrzebny ten dom?! — przekonywałam.
— Ma duszę! Tam wasz Maciuś się urodził! Trzeba go tylko „odświeżyć” — odpowiada.
Odświeżyć… Dom, któremu się ściany sypią?!
I tak w kółko. Każda wizyta — to samo:
— U was tak ładnie! Może jednak się zastanowicie?
Ostatnio mąż nie wytrzymał:
— Mamo, nie oddamy ci mieszkania. I do twojego domu też się nie przeprowadzimy. choćby nie licz.
Nadęła się, wyszła, demonstracyjnie nie dzwoni od tygodnia. Urażona. Dlaczego, jej zdaniem, syn i synowa nie chcą jej „uszczęśliwić” i nie oddają lokalu, w który włożyli serce?
A ja jestem zmęczona. Nie rozumiem, jak można być tak ślepym na cudze granice. Jesteśmy młodym małżeństwem. Pracujemy, mamy plany, może niedługo dzieci. Gdzie je wychowywać? W domu z piecem i pękniętym sufitem? Czy znów inwestować w coś, co dawno powinno trafić na złom?
Denerwuje mnie nie samo jej „ofertowanie”, ale sposób, w jaki to robi. Jakbyśmy byli egoistami. Jakby nasze mieszkanie było jej zbawieniem, a my — bezwzględni, niechętni wpuścić ją do „raju”. A przecież chcemy tylko zachować to, co stworzyliśmy.
Postanowiliśmy z mężem po prostu unikać tematu. Zna naszą odpowiedź. Jest ostateczna. jeżeli naprawdę ciężko jej w swoim domu — niech sprzeda i kupi coś na swoją kieszeń. Ale pod naszym dachem mieszkać nie będzie. Bo nasze mieszkanie to nie nagroda za wiek ani zapłata za macierzyństwo. To nasz dom. I nikomu go nie oddamy.