**Dziennik, 15 października**
Mówią, iż na starość każdy zbiera to, co zasiał. Jedni – miłość i ciepło od bliskich, drudzy – tylko przeciąg od drzwi zatrzaskiwanych przed nosem. Mojej teściowej, Janinie Stanisławowej, nigdy nie można było nazwać czułą kobietą. Zawsze trzymała się z godnością, surowo, jakby cały świat był jej coś winny. Zwłaszcza jej jedyny syn. A już na pewno ja – „ta lacha, co odciągnęła syna od matki”.
Dawno temu, gdy byłam na drugim macierzyńskim, a mąż stracił pracę, nie daliśmy rady z kredytem. Poprosiliśmy się do teściowej – do jej przestronnego trzypokojowego mieszkania w Łodzi, które dostała po ojcu. Mieszkała tam wtedy ona, jej młodszy syn Bartek oraz my – z mężem i dwójką małych dzieci. Mieliśmy nadzieję, iż to tylko na chwilę. Ale gwałtownie zamieniło się w piekło.
Janina Stanisławowa nigdy nie przepuściła okazji, by nam dopiec. Dzieci przeszkadzały, źle pachniały. Zabawki na kanapie wywoływały w niej furię. Jedzenie dla niemowlaka nazywała „cuchnącą breją”, która zawala jej lodówkę. Starałam się milczeć. Znosiłam wszystko, by tylko nie pogarszać sytuacji. Aż pewnego dnia powiedziała wprost:
– Macie mnie dość. Pakujcie się. Wynoście się. Nie zniosę już tego cyrku.
Byliśmy upokorzeni. Prawie nie mieliśmy pieniędzy po sprzedaży starego mieszkania i spłacie długów. Ledwo uzbieraliśmy na mały domek pod Pabianicami – bez wody, bez kanalizacji. Toaleta w stodole na końcu podwórka, a wodę nosiliśmy ze studni.
Powoli, krok po kroku, zaczęliśmy budować swoje życie. Włożyliśmy becikowe, potem wzięliśmy kolejny kredyt. Dziesięć lat – i wreszcie wprowadziliśmy się do własnego domu. Nie pałac, ale z prysznicem, ogrzewaniem, nową kuchnią. I gdy wydawało się, iż najgorsze mamy za sobą, a my zdecydowaliśmy się na trzecie dziecko, los znów zapukał do naszych drzwi. A raczej sama teściowa.
Usłyszałam, jak otwiera się furtka. Na progu stała Janina Stanisławowa, w płaszczu, z walizką i twarzą spuchniętą od płaczu. Gdy mąż otworzył drzwi, niemal runęła mu na piersi. Szlochała, jakby nie wracała do domu, ale do ratunku.
Wpuściliśmy ją, posadziliśmy. Mąż dzwonił do brata – bezskutecznie. Teściowa doszła do siebie dopiero wieczorem.
Okazało się, iż po naszym wyjeździe wzięła się za „przebudowanie” młodszego syna. Szeptała mu, iż starszy to zdrajca, a ja zniszczyłam ich rodzinę. W końcu Bartek się ożenił i wyprowadził od matki. Ale nie na długo. Zabrał ją do siebie, razem z młodą żoną. Na początku było cicho. A potem urodziło im się dziecko. Teściowa znów puściła starą płytę: zapachy, hałas, zupa nie ta. Tylko iż teraz synowa nie była jak ja – nie zamierzała znosić.
Stopniowo Janinę Stanisławową wysiedlono z jej pokoju na kanapę. Potem i stamtąd pod byle pretekstem. Z sypialni zrobili pokój dziecięcy. Jej miejsce przy stole zajął ktoś inny, a na wyrzuty słyszała: „Jak ci nie pasuje, to się pakuj i wynoś”.
– A może pojedziesz do Jacka? – rzucił jej raz przy kolacji młodszy. Ten sam, który kiedyś pomagał ją nas wyrzucać.
I tak ją spakowali. Szybko. Bez ceregieli. Walizka do ręki, taksówka na dworzec, bilet do Łodzi. Na pożegnanie Bartek dodał:
– Nie wypiszemy cię. Emeryturę warszawską sobie spokojnie bierz. Tylko żyj, gdzie chcesz, byle nie u nas.
Nie mogliśmy jej nie przyjąć. W naszym domu znalazło się miejsce. Na razie zachowuje się cicho. Żadnego wyrzutu. Żadnej skargi. Tylko patrzy na nas, szczególnie na dzieci, z jakąś głuchą, spóźnioną tęsknotą.
Może i prawda, iż starość czyni ludzi łagodniejszymi. A może to tylko strach – by zostać zupełnie samą. Cokolwiek by to było, na razie milczę. Ale jedno wiem na pewno: nikogo nie wyrzucę. choćby jej. choćby tej, która kiedyś przekreśliła nas w swoim życiu.