Mówią, iż na starość każdy zbiera owoce swojego życia. Jedni – miłość i ciepło od bliskich, a inni – tylko przeciąg od zamykających się przed nosem drzwi. Mojej teściowej, Jadwidze Stanisławowej, nigdy nie można było nazwać czułą kobietą. Zawsze trzymała się z godnością, surowo, jakby wszyscy wokół byli jej coś winni. Zwłaszcza – jej jedyny syn. I już na pewno – ja, „ta dziwka, która odebrała syna matce”.
Dawno temu, gdy byłam na drugim urlopie macierzyńskim, a mąż stracił pracę, nie daliśmy rady spłacać kredytu. Poprosiliśmy teściową, by zamieszkać w jej przestronnym trzypokojowym mieszkaniu w Łodzi, które dostała po ojcu. Wtedy mieszkała tam ona, jej młodszy syn Bartosz, a teraz dołączyliśmy my – mąż, ja i dwójka małych dzieci. Mieliśmy nadzieję, iż to tymczasowe. Ale gwałtownie zamieniło się w piekło.
Jadwiga Stanisławowa nigdy nie przepuściła okazji, by nam dokuczyć. Dzieci ją denerwowały, śmierdziały nie tak. Zabawki na kanapie wywoływały u niej ataki furii. Jedzenie dla niemowlęcia nazywała „obrzydliwą breją”, która zajmuje jej lodówkę. Starałam się milczeć. Znosiłam wszystko, by nie pogarszać sytuacji. Ale pewnego dnia powiedziała wprost:
– Macie mnie dość. Pakujcie się. Wynoście się. Nie zniosę już tego cyrku.
Byliśmy upokorzeni. Prawie nie mieliśmy pieniędzy po sprzedaży starego mieszkania i spłacie długów. Ledwo uzbieraliśmy na mały domek pod Kutnem – bez bieżącej wody, bez kanalizacji. Toaleta była w szopie na końcu podwórka, a wodę nosiliśmy ze studni.
Powoli, krok po kroku, zaczęliśmy budować swój dom. Włożyliśmy kapitał macierzyński, potem wzięliśmy kolejny kredyt. Dziesięć lat – i wreszcie wprowadziliśmy się do własnego domu. Nie pałac, ale z prysznicem, ogrzewaniem, nową kuchnią. I gdy wydawało się, iż najgorsze minęło, a my zdecydowaliśmy się na trzecie dziecko, los znów zapukał do naszych drzwi. A raczej sama teściowa.
Usłyszałam, jak otwiera się furtka. Na progu stała Jadwiga Stanisławowa, w płaszczu, z walizką i twarzą spuchniętą od płaczu. Gdy mąż otworzył drzwi, niemal runęła mu na piersi. Szlochała, jakby wracała nie do domu, ale do ratunku.
Wpuściliśmy ją, posadziliśmy. Mąż dzwonił do brata – bez skutku. Teściowa ochłonęła dopiero wieczorem.
Okazało się, iż po naszym wyprowadzeniu wzięła się za „przeprowadzkę” młodszego syna. Szeptała mu, iż starszy to zdrajca, a ja zniszczyłam ich rodzinę. W końcu Bartosz ożenił się i wyprowadził od matki. Ale niedługo. Wziął ją do siebie, razem z młodą żoną. Na początku było spokojnie. A potem urodziło im się dziecko. Teściowa znów zaczęła swoje: zapachy, hałas, zupa nie taka. Tylko synowa nie była taka jak ja – nie zamierzała znosić.
Stopniowo Jadwiga Stanisławowa została wysiedlona z pokoju na kanapę. Potem i stamtąd pod różnymi pretekstami. Z sypialni zrobiono pokój dziecięcy. Jej miejsce przy stole zajął ktoś inny, a na pretensje słyszała: „Jak nie pasuje, to się pakuj i wynoś”.
– A nie myślałaś, żeby pojechać do Janka? – rzucił jej pewnego wieczoru młodszy. Ten sam, który kiedyś razem z nią nas wyrzucił.
I tak ją spakowali. Szybko. Bez hałasu. Walizka do ręki, taksówka na dworzec, bilet w dłoń. Na pożegnanie Bartosz dodał:
– Nie będziemy cię wymeldowywać. Emeryturę warszawską spokojnie odbieraj. Tylko żyj, gdzie chcesz, ale nie u nas.
Nie mogliśmy jej nie przyjąć. W naszym domu znalazło się miejsce. Na razie zachowuje się cicho. Ani słowa pretensji. Ani skargi. Tylko patrzy na nas, szczególnie na dzieci, z jakąś cichą, spóźnioną tęsknotą.
Może rzeczywiście starość czyni ludzi łagodniejszymi. A może to tylko strach – by zostać samą. Jakkolwiek było, na razie milczę. Ale jedno wiem na pewno: nikogo nie wyrzucę. choćby jej. choćby tę, która kiedyś przekreśliła nas w swoim życiu.
Życie uczy, iż dobro wraca – czasem w postaci wybaczenia, a czasem w postaci nowej szansy, by pokazać, iż warto być lepszym, choćby dla tych, którzy nie byli tacy dla nas.