Teściowa marzyła o wnuku od wielu lat… A teraz nie chce go znać.
Jesteśmy z Igorem razem już prawie dziesięć lat. Pobraliśmy się z miłości — nikt nas do tego nie zmuszał ani nie namawiał. Tak się po prostu stało: poznaliśmy się, zakochaliśmy i wzięliśmy ślub. Wszystko układało się dobrze, gdyby nie jedno „ale” — jego mama, Tamara Grzegorzewska. Od pierwszych dni naszego małżeństwa zaczęła natarczywie powtarzać jedno i to samo: „Potrzebuję wnuków, chcę bawić się z maluchem!”
Miałam wtedy zaledwie dwadzieścia sześć lat. Dopiero zaczynałam budować swoją karierę, mieszkaliśmy z Igorem w wynajętym mieszkaniu w Wołominie, odkładaliśmy na wkład własny do kredytu hipotecznego, planowaliśmy remont, zmianę pracy. Dziecko nie pasowało do tej układanki. Szczerze tłumaczyłam teściowej: „Nie teraz. Jeszcze nie jesteśmy gotowi”. Ale ona jakby tego nie słyszała.
Obrażała się, robiła sceny, twierdziła, iż marnuję jej syna, nie dając mu prawdziwej rodziny. W jej logice, jeżeli kobieta nie rodzi, to znaczy, iż jest bezużyteczna. Wtedy milczałam długo, starałam się łagodzić sytuacje, ale z każdym miesiącem jej naciski stawały się coraz bardziej agresywne. „Niepotrzebnie za niego wyszłaś, skoro nie chcesz dzieci. Lepiej by zrobił, gdyby ożenił się z tamtą dziewczyną z uczelni” — słyszałam ciągle.
Może byłaby spokojniejsza, gdyby miała jeszcze kogoś oprócz Igora. Ale on jest jej jedynym synem, i całe swoje zainteresowanie, swoją nieopanowaną miłość, swoje naciski — skierowała na nas. Kupiliśmy mieszkanie, zadłużyliśmy się, żyliśmy pod ciężarem rat hipotecznych, ale jej to nie obchodziło. Dawać jej wnuka. Teraz. Natychmiast.
Potem wydarzyło się jeszcze coś: pewnego dnia do Igora zadzwoniła jego ciotka i, nie kryjąc zaskoczenia, opowiedziała, iż odwiedziła ją Tamara Grzegorzewska — nie na herbatę, a z prośbą o przepisanie na nią swojej nieruchomości. Ciotka, rzecz jasna, odmówiła. Udaliśmy z Igorem, iż nic nie wiemy. Po prostu przemilczeliśmy ten temat. A po dwóch miesiącach dowiedziałam się, iż jestem w ciąży.
Ta wiadomość była niespodziewana, ale szczęśliwa. Przytuliliśmy się z mężem i choćby wzruszyliśmy. Wytęsknione dziecko w końcu. Myślałam, iż teraz wszystko się zmieni. Teraz Tamara Grzegorzewska będzie szczęśliwa. Przecież tyle lat o to walczyła, prosiła, płakała, krzyczała, oskarżała. Teraz jej marzenie się spełniło. Zaprosiliśmy ją w odwiedziny, kiedy wróciliśmy ze szpitala z małym Arturkiem na rękach. Przyjechała nie sama, a z rodziną. Przygotowałam stół, przebrałam maluszka.
A potem usłyszałam od niej: „No, i co, straszyłam was — to urodziliście. A iż inaczej nie mogłam, to wasza wina”. Zrobiło mi się niedobrze. Przy wszystkich wygłosiła to jadowite stwierdzenie z uśmiechem. Jakby nas pokonała. Jakby dziecko było nie miłością, nie darem, a wynikiem jej nacisków.
Od tego dnia coś się zepsuło. Przestała dzwonić. Nie interesowała się, czy malec śpi dobrze, czy je, czy jest zdrowy. Czasem z grzeczności pytała syna: „No, i jak tam Arturek? Nie kaszle?” — i to wszystko. Żadnych zabawek, żadnych pieluch, żadnych kartek na pierwsze urodziny. Tylko chłód i obojętność. A przecież przysięgała, iż będzie najlepszą babcią na świecie.
Nie rozumiem, jak można było tyle lat prosić, błagać, nalegać, a potem — odwrócić się. Mój mąż mówi, iż to jej sposób manipulacji, iż sami jesteśmy winni, iż na wszystko jej pozwalaliśmy. Ale ja się z tym nie zgadzam. Matka, babcia — nie powinna taka być. Wnuk to nie narzędzie nacisku ani odpowiedź na szantaż. To człowiek. Mały, dobry, w niczym niewinny.
Boli mnie patrzeć, jak mój syn dorasta bez miłości tej, która tak krzyczała o swoim „prawie do bycia babcią”. Boli dlatego, iż wierzyłam — iż kiedyś będziemy mieć silną, zgodną rodzinę, gdzie i moja mama, i jego mama będą razem kołysały kołyskę. A w rzeczywistości — kołyskę bujamy tylko my we dwoje.
Teraz już jej nie wołam, nie zapraszam. Zmęczyłam się czekaniem na ciepło, którego tam nie ma. Dałam jej szansę. Ona ją wykreśliła. I chyba czas, bym zrobiła to samo.