Teściowa przyjechała „ratować” syna przed chorobą, a mnie zepchnęła na boczny tor.

newskey24.com 1 tydzień temu

Teściowa przyjechała „ratować” syna przed przeziębieniem, a mnie odsunęła jak zbędną rzecz

Czasem myślę, iż najtrudniejsze w życiu kobiety to nie ciąża, nie codzienne obowiązki, ani choćby cudze choroby. Najstraszniejsze to walczyć o prawo bycia żoną, gdy pojawia się teściowa gotowa poświęcić wszystko dla „ukochanego chłopca”. Chłopak, nawiasem mówiąc, ma trzydzieści trzy lata. Sam potrafi odróżnić przeziębienie od końca świata. Ale nie dla swojej mamy…

Mój mąż Bartosz zachorował. Zwykłe przeziębienie: katar, kaszel, lekka gorączka. Żadnego „covidowego dramatu”, smak normalny, test negatywny, lekarz postawił diagnozę bez paniki – wirus. Gorące napoje, wietrzenie, witaminy jeżeli trzeba. Nie wymigiwał się – do sklepu poszedł, naczynia pozmywał. Jestem w siódmym miesiącu, ciężarów mi nie wolno. Pracy nie porzucił – szef u niego surowy, prywaciarz, a zwalnianie się na każdą chwilę może źle skończyć. Pensja niewielka, ale stała. A ja zaraz idę na urlop macierzyński, każda złotówka się liczy.

Z Bartoszem trzymaliśmy się zaleceń: ciepły koc, herbata z malinami, rzodkiew z miodem – otoczyłam go troską, jak umiałam. Wszystko szło spokojnie, dopóki – głupio, ze zmęczenia – nie wspomniał o chorobie w rozmowie z mamą. Tą samą, której nie chcieliśmy martwić. I w ciągu godziny – już była w autobusie. Ostatni wieczorny kurs, choć mieszkamy w innej dzielnicy Warszawy. Na zegarku była północ, a ona już stała w drzwiach.

Bartosz musiał wstać, żeby ją przywitać, bo ja, w ciąży, o tej porze przez miasto chodzić nie powinnam. I oto ona – żywy huragan – wkracza do mieszkania i od razu przejmuje kontrolę. Pierwszy rozkaz: „Otwierać okien nie wolno! Przeciąg zabije chorego!” Drugi: „Grzegotkę gotuj! Zioła przywiozłam, trzeba zaparzać!” – i to o pierwszej w nocy. Trzeci: „Ty, synowa, idź do drugiego pokoju. Masz rodzić, a tu sobie bakterii nazbieraś.”

Od tej chwili jakbym przestała istnieć. Ja – dorosła kobieta, żona, przyszła matka – zostałam wykluczona z równania. Mama teraz leczy. Mama wie lepiej.

Zadzwoniła do jego szefa i, mimo protestów Bartosza, oznajmiła, iż syn jest ciężko chory i do pracy nie przyjdzie. „Inną robotę znajdziesz, a zdrowia nie kupisz!” – warknęła w słuchawkę i rozłączyła się. Bartosz siedział blady, nie wiedział, co powiedzieć. Próbowałam się sprzeciwić – bez skutku.

Potem przyniosłam witaminy polecone przez lekarza. Usłyszałam wykład o tym, iż to „chemia” i „bzdury”. Kupiłam jabłka – dowiedziałam się, iż w zagranicznych owocach sama trucizna. Ugotowałam ulubioną zupę Bartosza – dostałam burę: „Tylko rosół pomaga na przeziębienie!” Szkoda tylko, iż on od dzieciństwa nie znosi kurczaka, po nim robi mu się niedobrze.

Zaczęła naciskać na mokre sprzątanie z chlorem co godzinę. A to, iż zapach chloru wywołuje u męża mdłości – ją nie obchodzi. Ważne, żeby według starych zasad. Leki kupuj, zioła parz, meldunki przyjmuj, a sama – siedź i się nie wtrącaj.

Nie wytrzymałam już. Przy kolacji spróbowałam spokojnie, grzecznie, z szacunkiem się odezwać. No wiesz, mamo, dziękujemy, ale może jakoś razem, ja też martwię się o męża… Przerwała: „Ty się jeszcze na niczym nie znasz. Gdzie tu u was homeopatię sprzedają?”

Poprosiłam Bartosza – niech powie, żeby mama wracała do domu. Delikatnie, spokojnie. On milczy. On się jej boi. Woli znosić. A ja nie mogę. Bo niedługo poród, i już rozumiem: gdy tylko urodzi się dziecko, wszystko się powtórzy. Ona będzie leczyć, karmić, nauczać. Mój głos – znowu się nie liczy.

I boję się. Nie tylko o siebie. Boję się, iż w czasie jego „zwolnienia” szef faktycznie znajdzie zastępstwo. A co wtedy? Zostaniemy bez dochodu? A mama – pomoże? Ze swoją emeryturą? I tak już oszczędzam na sobie, żeby dziecko miało zabezpieczenie.

A teraz siedzę sama w kuchni, słucham, jak za drzwiami wydaje rozkazy, i wiem – ta walka dopiero się zaczyna. Tyle iż ja nie zamierzam już milczeć. Bo to moja rodzina. I moje dziecko. I moje życie. I mam do niego pełne prawo.

Idź do oryginalnego materiału