Teściowa przyjechała „uratować” syna przed przeziębieniem, a mnie odsunęła jak niepotrzebny przedmiot
Czasem myślę, iż najtrudniejszym wyzwaniem w życiu kobiety nie jest ciąża, nie codzienne obowiązki, ani choćby choroby bliskich. Najgorsze to walczyć o prawo bycia żoną, gdy pojawia się teściowa gotowa poświęcić wszystko dla swojego „ukochanego chłopczyka”. Chłopczyka, który swoją drogą ma już trzydzieści trzy lata i sam potrafi odróżnić przeziębienie od końca świata. Ale nie dla swojej matki…
Mój mąż Krzysztof zachorował. Zwykłe przeziębienie: katar, kaszel, lekka gorączka. Żadnego koronawirusa — smak w normie, test negatywny, lekarz bez paniki stwierdził wirusa. Ciepłe napoje, wietrzenie, witaminy jeżeli trzeba. Nie wymigiwał się — poszedł do sklepu, pozmywał naczynia. Jestem w siódmym miesiącu, nie mogę dźwigać. Pracował mimo choroby — szef to twardy przedsiębiorca, a każda prośba o urlop to ryzyko. Pensja niewysoka, ale stała. A ja już niedługo na macierzyńskim, każda złotówka się liczy.
Z Krzysztofem trzymaliśmy się zaleceń: ciepły koc, herbata z malinami, syrop z cebuli — otoczyłam go opieką, jak umiałam. Wszystko było spokojnie, dopóki nie wspomniał o chorobie w rozmowie z matką. Tej samej, której nie chcieliśmy martwić. Godzinę później była już w autobusie. Ostatni wieczorny kurs, choć mieszkamy w innej dzielnicy Krakowa. Zegar wskazywał północ, a ona już stała w drzwiach.
Krzysztof musiał wstać i ją przyjąć, bo ja, w ciąży, o tej porze nie mogłam iść przez miasto. I oto nadciąga burza — wkracza do mieszkania i od razu przejmuje kontrolę. Pierwszy rozkaz: „Okna zamknięte! Przeciąg dobije chorego!” Drugi: „Przynieś wrzątek! Przywiozłam zioła, trzeba je zaparzyć!” — to wszystko o pierwszej w nocy. Trzeci: „Ty, synowa, idź do drugiego pokoju. Masz rodzić, a tu się nawdychasz zarazków.”
Od tej chwili przestałam istnieć. Ja — dorosła kobieta, żona, przyszła matka — zostałam wykluczona z równania. Mama teraz leczy. Mama wie lepiej.
Zadzwoniła do jego szefa i, mimo protestów Krzysztofa, oznajmiła, iż syn jest ciężko chory i nie przyjdzie do pracy. „Znajdziesz inną robotę, a zdrowia nie kupisz!” — warknęła do słuchawki i rozłączyła się. Krzysztof siedział blady, nie wiedząc, co powiedzieć. Próbowałam się sprzeciwić — bezskutecznie.
Potem przyniosłam witaminy polecone przez lekarza. Usłyszałam wykład o tym, iż to „chemia” i „brednie”. Kupiłam jabłka — dowiedziałam się, iż w zagranicznych owocach sama trucizna. Przygotowałam ulubioną zupę Krzysztofa — dostałam reprymendę: „Tylko rosół pomaga na przeziębienie!” Szkoda tylko, iż on od dziecka nie znosi kurczaka, robi mu się od niego niedobrze.
Zaczęła nalegać na mycie podłóg z chlorem co godzinę. To, iż od zapachu Krzysztofowi się kręci w głowie — jej nie obchodzi. Ważne, żeby po staromodnemu. Leki kupuj, zioła parz, raporty przyjmuj, a sama — siedź i nie przeszkadzaj.
Nie wytrzymałam. Przy kolacji spróbowałam delikatnie, z szacunkiem, porozmawiać. Mamo, dziękujemy za pomoc, ale może razem, ja też martwię się o męża… Przerwała mi: „Ty się jeszcze na tym nie znasz. Gdzie tu u was sprzedają homeopatię?”
Poprosiłam Krzysztofa — niech powie, żeby matka wróciła do domu. Łagodnie, spokojnie. On milczy. On się jej boi. Woli znosić. A ja nie mogę. Bo zbliża się poród, i już widzę: gdy tylko dziecko się urodzi, wszystko się powtórzy. Ona będzie leczyć, karmić, pouczać. Mój głos — znowu się nie liczy.
Boję się. Nie tylko o siebie. Boję się, iż przez ten „zwolnienie” szef rzeczywiście znajdzie zastępstwo. I co wtedy? Zostaniemy bez dochodu? A mama — pomoże? Z emeryturą? Już teraz oszczędzam na sobie, żeby dziecko miało wszystko, co potrzebne.
Teraz siedzę sama w kuchni, słucham, jak za drzwiami wydaje rozkazy, i wiem — ta walka dopiero się zaczyna. Tyle iż ja już nie zamierzam milczeć. Bo to moja rodzina. I moje dziecko. I moje życie. I mam do nich pełne prawo.