Trzy lata temu teściowa wyrzuciła nas z dzieckiem na ulicę. A teraz się obraża, iż nie chcę z nią rozmawiać.
Mam trzydzieści lat, mieszkam w Warszawie, wychowuję syna i staram się budować normalne życie. Ale w środku wciąż siedzi we mnie ból, który nie odpuszcza. Bo trzy lata temu kobieta, którą uważałam za część rodziny, bez wahania wyrzuciła nas z dzieckiem na bruk. Teraz nie może zrozumieć, dlaczego z nią nie rozmawiam. Co więcej — jeszcze się obraża.
Poznałem Kasię na pierwszym roku studiów. Zakochaliśmy się naprawdę — żadnych imprez, żadnych gier, od razu było poważnie. Potem niespodziewanie zaszła w ciążę. Mimo tabletek antykoncepcyjnych, test pokazał dwie kreski. Był strach, panika, łzy — ale choćby nie pomyślała o aborcji. Ja też się nie wystraszyłem, nie uciekłem — oświadczyłem się i wzięliśmy ślub.
Nie mieliśmy gdzie mieszkać. Jej rodzice żyli pod Lublinem, a ona od siedemnastu lat tkwiła w akademiku. Ja od szesnastu mieszkałem sam — moja matka, Danuta Bogumiła, po drugim małżeństwie wyprowadziła się do nowego męża do Łodzi, a swoje dwupokojowe mieszkanie na Bielanach zostawiła mnie. Po ślubie „łaskawie” pozwoliła nam się tam wprowadzić.
Z początku było spokojnie. Uczyliśmy się, dorabialiśmy, czekaliśmy na dziecko. Kasia pilnowała porządku, gotowała, sprzątała, oszczędzała każdą złotówkę. Wszystko się zmieniło, gdy Danuta Bogumiła zaczęła nas „odwiedzać”. Nie przychodziła — robiła rewizje. Otwierała szafy, sprawdzała podłogę pod łóżkiem, zdejmowała rękawiczki, żeby przejechać palcem po parapecie. Kasia w ciąży biegała z mopem, żeby tylko się przypodobać. Ale ile by się nie starała — zawsze było źle.
„Dlaczego ręcznik nie wisi na środku?”, „Okruchy na dywaniku!”, „Nie jesteś żoną, tylko katastrofą!” — takie teksty słyszeliśmy non-stop.
Gdy urodził się nasz syn Ignacy, sytuacja się pogorszyła. Kasia ledwo miała siłę spać i karmić dziecko, a teściowa wymagała czystości jak w szpitalu. Trzy razy w tygodniu wyszorowane mieszkanie, ale i tak było mało. Aż pewnego dnia rzuciła:
— Za tydzień przyjeżdżam. jeżeli znajdę choć jeden pył — wynosicie się!
Błagałem, żebym porozmawiał z nią. Spróbowałem. Danuta Bogumiła była nieugięta. A gdy przyjechała i znalazła na balkonie swoje stare pudła, których Kasia nie ruszyła, bo nie były nasze — wybuchła awantura.
— Pakuj się i wracaj do rodziców! A ty sam zdecyduj, z kim jesteś: z nią czy tutaj!
I nie zdradziłem. Wyjechałem z Kasią do Lublina. Zamieszkaliśmy u jej rodziców. Wstawałem o szóstej, jechałem na uczelnię, potem do pracy, wracałem nocą. Kasia próbowała zarabiać w internecie — bez skutku. Brakowało pieniędzy, liczyliśmy grosze, jedliśmy makaron z jajkiem. Tylko pomoc jej rodziców i nasza miłość dały nam siłę.
Z czasem zaczęło się poprawiać. Skończyliśmy studia, znaleźliśmy pracę, wynajęliśmy mieszkanie w Warszawie. Ignacy podrósł, staliśmy się silną rodziną. Tylko ta rana nie zagoiła się do końca.
Danuta Bogumiła cały czas żyje sama. Mieszkanie, z którego nas wyrzuciła, stoi puste. Dzwoni czasem, pyta o wnuka, prosi o zdjęcia. Odpowiadam. Nie trzymam urazy. Ale Kasia nie potrafi. Dla niej to zdrada. Zniszczyła nasze życie, gdy byliśmy najsłabsi. Zostawiła nas bezbronnych.
— To moje mieszkanie! Miałam prawo! — mówi.
Prawo? Może i tak. Ale sumienie? Serce? Gdzie one były, gdy staliśmy na dworcu z dzieckiem i dwiema walizkami?
Nie chowam urazy. Ale nie muszę wybaczać. I nie wrócę już do jej życia.