„To nie gwoździe Go przebiły, ale mój grzech”. Dziecko na Drodze Krzyżowej

krytykapolityczna.pl 2 miesięcy temu

Za moich czasów chodziło się na Drogę Krzyżową. Od dziecka! Kiedy teraz o tym myślę, włosy stają mi dęba na głowie, ale tak było. Jeszcze przed komunią, a więc w pierwszej klasie szkoły podstawowej, dzieciaki po siedem lat.

Przeżywałem „drogę krzyżową” bardzo emocjonalnie. Pamiętam do dzisiaj ze szczegółami stacje Męki Pańskiej, klasycyzujące gipsowe płaskorzeźby nad ławkami w tak zwanym głównym kościele, którym przyglądałem się zawsze w czasie mszy. Przyciągały jak magnes. Drogę Krzyżową prowadziła siostra Angelina; chodziliśmy od stacji do stacji i przy każdej śpiewaliśmy. Melodii nigdy nie zapomnę. A przekaz był taki, rozpisany na czternaście stacji:

„Jezus przebite wyciągnął ręce,
Umierał za mnie w okropnej męce.
Więc gdy do złego chęć mnie ogarnie,
Przypomnę, coś Ty wycierpiał dla mnie”.
(Dla ciekawych całość tutaj; cytuję z ostatniego zestawu).

W sam raz dla siedmiolatka. „Okropna męka” przemawiała do wyobraźni, a fascynacja łączyła się z wmówieniem: to ja byłem bezpośrednio odpowiedzialny za tę torturę. Od strony uczuć tak to wyglądało; choćby teologiczne subtelności, których uczyłem się później, nic tutaj nie zmieniły. Jezus umierał za mnie i z mojego powodu, umierał ciągle, na każdej mszy, a ja bez przerwy dokładałem mu cierpień i byłem powodem bólu. Cierpiała także Jego Matka i uczniowie. Chcąc nie chcąc, lądowałem w pozycji kata znęcającego się nad kimś zupełnie niewinnym.

Wszystko, co robiłem, zyskiwało podwójny sens. Złe i dobre „uczynki” – tak to wtedy nazywano – były częścią tego misterium, przecież od nich zależał los skazanego. Byłem połączony z cierpiącym Jezusem jakąś niewidzialną pępowiną. choćby jeżeli wydawało się, iż nie krzywdzę nikogo, w tle był On.

„Leży Pan Jezus umarły w grobie,
Matka bolesna płacze w żałobie.
Spraw to, o Matko niepokalana,
Niech nie zasmucam Jezusa Pana”.

Nie miałem wyboru. Chciałem czy nie chciałem – cierpiał. Nie można było powiedzieć Panu Jezusowi: „Dziękuję, za mnie już może nie cierp”. To byłaby najgorsza obraza i najczarniejsza niewdzięczność! Przecież odrzuciłbym bezinteresowną miłość, i to miłość najwyższej instancji. Tylko On ratował przed piekłem, ale w taki sposób, iż czułem się coraz bardziej winny – znacznie bardziej, niż gdybym miał przed sobą po prostu ludzi i świat. A im bardziej czułem się winny, tym bardziej potrzebowałem Jego męki, bo tym bardziej zasługiwałem na potępienie, więc tym bardziej czułem się winny, i tak bez końca. W tym szaleństwie jest metoda! Nadzieja zbawienia padała na dobrze przygotowany grunt.

„Stacja II. Pan Jezus bierze krzyż na ramiona swoje”. Niby dzieci tu, a Pan Jezus tam, ale nie. W rozważaniach z Drogi Krzyżowej wszystko się miesza:

„Krzyż Jezusa był ciężki i niewygodny. Jezus jednak zakłada go na siebie, bo bardzo nas kocha. Bierze na siebie ciężar, abyśmy my nie musieli go nosić.
Panie Jezu, przepraszam Cię za to, iż narzekam i niechętnie wykonuję rzeczy, o które proszą mnie rodzice i nauczyciele”.

I jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki narzekanie zmienia się w nakładanie krzyża na ramiona Jezusa. Chcesz być katem Pana Jezusa!? Nie chcę! Nie chcę! – tak to przeżywałem. Jak widać, od dziecka wszystko jest w głowie katolika poukładane na jego zgubę.

Na przekór szczeremu żalowi życie wyglądało jak scenka z Niewiastami Jerozolimskimi:

„Święte niewiasty wyszły na drogę,
Płaczą, iż Panu pomóc nie mogą.
Już się poprawię, już grzeszyć nie chcę,
By Twoje, Jezu, pocieszyć serce”.

Co się tu adekwatnie dzieje? Mogłoby się wydawać, iż chodzi o kontrast: one płaczą, iż nie mogą pomóc, ale my pomożemy, bo się poprawimy. Nic z tych rzeczy. Należało jednocześnie płakać, iż „Panu pomóc nie mogą”, i powtarzać „już się poprawię, już grzeszyć nie chcę”. Nie było wyjścia, tak to było pomyślane. Nie mieliśmy szans ani na „poprawę”, ani na „pomoc Panu Jezusowi”. Wytwarzało się przy tym takie ciśnienie emocjonalne, iż każde wykroczenie wydawało się katastrofą, czymś nieskończenie groźniejszym niż realnie. No bo co złego może zrobić pierwszoklasista?

Płacz z powodu win miał trwać i nigdy się nie kończyć. Właśnie on zbliżał do Jezusa. Trudno zaprzeczyć – im było mi gorzej i im bardziej czułem się nikim z powodu wmawianych mi win, tym bardziej byłem uzależniony. Tym bardziej tęskniłem, żeby ktoś wyciągnął mnie z tego bagna. Ale nikt mi nie powiedział, iż Droga Krzyżowa przyniesie tylko chwilową poprawę, a w dłuższej perspektywie ostatecznie mnie pogrąży.

Tworzyła się w ten sposób jakaś diabelska zależność. Od Jezusa nie można się było uwolnić. Byliśmy zamknięci między poczuciem winy a bezgraniczną wdzięcznością, beznadziejnie uwikłani.

„Słucha Pan Jezus sądu Piłata
I sam chce umrzeć za grzechy świata.
Jakiś Ty dobry, Jezu kochany,
Że chcesz być za nas ukrzyżowany”.

Permanentny szantaż jak z opowieści o toksycznych rodzinach. „Ja tyle dla ciebie wycierpiałem, a ty jak mi odpłacasz?” W praktyce to była czarna dziura bez dna. Można tam było wrzucić całe swoje życie, a i tak okazywało się, iż za mało. Jezus ciągle się dla mnie męczył i na dobrą sprawę nigdy nie był zadowolony, bo przecież nie byłem na Jego miarę, wciąż czegoś mi brakowało. Spojrzenie pełne miłości, o którym często opowiadano, było zaprawione wyrzutem. Ta miłość miała swój awers i rewers, jak dwie strony tej samej monety: z jednej bliskość, z drugiej pretensja.

Skonstruowana w ten sposób prasa hydrauliczna wyciskała z małych katolików rozpaczliwe pragnienie przypodobania się Bogu.

„Upada Jezus już po raz drugi,
Biją Go kaci, Piłata sługi.
By Cię pocieszyć, Jezu kochany,
Chcę cierpieć cicho, Tobie poddany”.

Chcę i muszę wypruć sobie flaki, tak jak On wypruwa sobie flaki dla mnie. Każdy nowy wstrząs, kiedy uświadamiałem sobie ogrom Męki Pańskiej, każdy akt strzelisty i nowe postanowienie poprawy to był obrót śruby w tym mechanizmie. Jezus coraz bardziej przypierał bezbronne dziatki do muru. Mieliśmy nóż na gardle i żadnych środków samoobrony.

Gdzieś na horyzoncie, a adekwatnie za horyzontem majaczyła nagroda. Połączyć się wreszcie z Bogiem, przylgnąć do Jezusa. Odległa perspektywa spotkania, gdzieś za grobem. Tęskniliśmy za połączeniem, w którym nie będzie już żadnych wymagań, bo nie będzie już w nas nic, co mogłoby chcieć czegoś dla siebie lub jakkolwiek się różnić. Szczęście w idealnej przystawalności, gdzie nie ma już żadnego zewnętrza, żadnej dysharmonii w relacji z autorytetem, z boskim rodzicem. Z punktu widzenia zdrowia psychicznego to horror. Tymczasem taką lekcję aplikowano nam systematycznie – na religii, w kościele, niektórym nieszczęśnikom jeszcze na dodatek w domu.

Przyszłość co prawda świetlana, ale najpierw trzeba przebrnąć przez doczesność. Jedyne wyjście – pamiętać o Męce Pańskiej, nigdy nie zapominać, nigdy się nie zapominać.

„Klęka przed Panem i Weronika,
Podaje czyste płótno ręcznika.
A na nim Twarz się odbija święta.
Daj, niech Twą mękę, Jezu, pamiętam”.

Jakie konsekwencje ma tego rodzaju szkoła uczuć? Tygodnik katolicki „Niedziela” opublikował Drogę Krzyżową „uczennicy klasy IV Szkoły Podstawowej nr 6 w Zamościu”. Autorka napisała „rozważania” do czternastu stacji, a na dokładkę modlitwę końcową. Zyskała najwyraźniej aprobatę dorosłych. Co się z tego wyłania?

Przede wszystkim nakaz, żeby nie użalać się nad sobą. Sześć z czternastu komentarzy dotyczy właśnie tego. Posłuchajmy:

Stacja II. Pan Jezus bierze krzyż na swoje ramiona
Ten ciężki krzyż, który Jezus wziął na swe ramiona, to były nasze grzechy.
[…] Przecież to, co teraz wydaje nam się bardzo trudne i niewykonalne, jest czymś zupełnie błahym, w porównaniu z tym, co przydarzyło się Jezusowi.

Stacja III. Pan Jezus upada pod krzyżem po raz pierwszy
Upadek Jezusa to doskonała lekcja dla wszystkich z nas. Bardzo Go bolało, ale czy żalił się komukolwiek? Nie. Cierpiał w osamotnieniu, bo nie było nikogo, kto mógłby mu pomóc.
Gdy upadniemy, bierzmy przykład z Pana Jezusa. Nie użalajmy się nad sobą, On tego nie chce. […]

Stacja V. Szymon Cyrenejczyk pomaga dźwigać krzyż
[…] W obecnym świecie my także możemy mu pomagać. Powinniśmy mniej narzekać na życie, nie bądźmy ciągle niezadowoleni, gdyż nasz smutek na pewno rani Jezusa.

Stacja VII. Pan Jezus pociesza płaczące niewiasty
[…] On jednak nie pozwala im cierpieć razem z sobą.
Nawet gdy jest nam smutno, duchowo czujemy się źle, nie pozwólmy, by inni ludzie cierpieli obok nas.

Stacja XI. Pan Jezus do krzyża przybity
Było Mu wtedy bardzo ciężko. Ręce i nogi przybite gwoździami, to było bolesne. Jak wiele Jezus musiał znieść? Ile katuszy i cierpienia przysporzyło Mu ludzkie okrucieństwo.

Skazaliśmy Go na tak marny los… Wiemy, co przeżywał wtedy Jezus, dlatego dziś nie możemy martwić się i użalać się z powodu błahych problemów. Powinniśmy dzielnie znosić każdy ból. Jezus cierpiał o wiele bardziej”.

Nie wiem, jak Czytelniczki i Czytelnicy, ale ja jestem przerażony. Jaka bezdenna samotność! Gdzie są bliscy i przyjaciele tej jedenastolatki? Skąd pomysł, iż „nie ma nikogo, kto mógłby pomóc”, iż nie można nikomu nic mówić i trzeba zamykać się w sobie? Skąd myśl, iż jej problemy są błahe? Czy ma, na miłość boską, obok siebie kogoś, kto ją kocha i dla kogo to, co się z nią dzieje, jest ważne?

Na moje wyczucie i wrażliwość ta dziewczynka jest w jakimś strasznym paraliżu i wysyła w świat rozpaczliwe SOS. Daje znać, iż nałożono na nią niemożliwe zadanie – „coś wydaje nam się bardzo trudne i niewykonalne” – a jednocześnie, iż nie wolno jej puścić pary z gęby, choćby cichutko się poskarżyć. Przecież „On tego nie chce”. I iż jeżeli coś powie – zrani najbliższych. Mówi nam także, iż coś ją bardzo boli, ma z czymś poważny kłopot i iż nikt nie chce o tym nic wiedzieć.

Naprawdę strach ogarnia, gdy jedenastoletni dzieciak wyciąga ze sceny z niewiastami jerozolimskimi wniosek, żeby nie obciążać innych swoim cierpieniem. Przecież to, było nie było, historia o współczuciu, o ludzkim geście. Kto wmówił dziewczynce z czwartej klasy, iż nie można przyjąć ludzkiej życzliwości, iż nie wolno się otworzyć na czyjąś miłość? Że to będzie dla kogoś ciężar?

To samo z Szymonem Cyrenejczykiem. Zjawia się ktoś, kto „ma odwagę wyrwać się z tłumu, by pomóc zmęczonemu Jezusowi”. Jakby iskierka nadziei, iż i jej też ktoś mógłby pomóc. Ale wnioski są jak zatrzaśnięcie ciężkich drzwi: „Powinniśmy mniej narzekać na życie […], gdyż nasz smutek na pewno rani Jezusa”.

Napisałem wcześniej, iż sześć stacji mówi o tym, żeby nie użalać się nad sobą. Szóstą, a adekwatnie pierwszą, zostawiłem na teraz:

Stacja I. Pan Jezus na śmierć skazany
Mimo tego, iż wiedział, jakie cierpienie będzie musiał znieść, nie sprzeciwiał się. Nie powiedział ani słowa, nie krzyczał, ale przyjął z pokorą wyrok skazujący.

Gdy ktoś nam dokucza, przezywa, czyni uszczypliwe uwagi, czy potrafimy jak Jezus przyjąć je z pokorą? Właśnie to milczenie ofiarować możemy Panu Jezusowi za ból i krzywdy, które Go spotkały, aby zbawić każdego człowieka”.

Znów milczenie, ale do tego coś bardzo ważnego: posłuszeństwo i zakaz sprzeciwu. Jak to czytam, mam wrażenie, iż autorkę interesuje i sprzeciw, i krzyk, ale się ich boi. Chce je w sobie zagłuszyć i jest przekonana, iż nie ma do nich prawa. Coś jej dokucza, coś ją boli i ktoś ją krzywdzi, ale nie może powiedzieć „nie!”.

Nie może, bo ma nóż na gardle, tak jak ja, kiedy miałem siedem lat. Komentarze do czterech stacji mówią tylko o poczuciu winy, ale w tych, które cytowałem przed chwilą, motyw winy pojawia się aż cztery razy, czyli przy rozważaniu Męki Pańskiej myśl o winie przychodzi naszej jedenastolatce osiem razy na czternaście. „Ten ciężki krzyż, który Jezus wziął na swe ramiona, to były nasze grzechy” albo „skazaliśmy Go na tak marny los…”. Posłuchajmy:

Stacja VII. Pan Jezus upada pod krzyżem po raz drugi
Jezus znów upadł.
Nasze grzechy są tak ciężkie, iż choćby Jemu trudno je unieść. Zanim zrobimy coś niedobrego, zastanówmy się najpierw. Złe uczynki chłoszczą Jezusa jak bicze. Czy chcemy skazywać Go na nowo na tak bolesną mękę?

Stacja XII. Pan Jezus umiera na krzyżu
Śmierć Jezusa na krzyżu była straszna […].
Powinniśmy dziękować Mu za to i nie dopuścić do tego, by szatan kusił nas do popełniania złych czynów. Zasmucamy takim postępowaniem Jezusa.

Stacja XIII. Pan Jezus zdjęty z krzyża
Cierpienie Jezusa dobiegło końca. […]
Wielu z nas kocha Pana Jezusa tak, jak kochały Go najbliższe osoby. Nie zmieńmy tego uczucia, gdyż On tak samo nas kocha. Przecież umarł za nasze grzechy, za nasze zło… za zło całego świata.

Stacja XIV. Pan Jezus złożony do grobu
[…] Udowodnijmy Jezusowi, iż jesteśmy z nim, iż Go kochamy. Poprzez modlitwę podziękujmy Mu za wszystko. Za Jego śmierć, którą odkupił nasze grzechy”.

Ciągle powraca strach połączony z szantażem i z szantażu wynikający. Trzeba unikać złego, bo zło Go zasmuca, sprawia Mu ból. Uczennica IV klasy podstawówki musi sobie wyobrażać, jak torturuje swojego Zbawcę. Oficjalnie – żeby „nie upadać”. Sporo jest w tych rozważaniach plastycznych obrazów: bicze, chłosta, przebite ręce. W sam raz dla dzieci. Podejrzewam, iż pod spodem kotłuje się od bardzo trudnych uczuć: bólu, który sama przeżywa i z którym nie wie, co zrobić, złości, chęci zemsty, nienawiści, która zmienia się w nienawiść do samej siebie i w autodestrukcję.

Autodestrukcyjne jest jej upodobanie w cierpieniu, zgoda na to, iż trzeba cierpieć i iż najlepiej cierpieć w milczeniu. Ale przede wszystkim przekonanie, iż się jest winnym i złym. Kiedy czytam w dziecięcych wynurzeniach, iż Jezus „umarł za nasze grzechy, za nasze zło… za zło całego świata”, ogarnia mnie wściekłość. Kto wmówił jedenastoletniemu dziecku to zło? Co ma wspólnego ze złem postępowanie jakiejkolwiek jedenastoletniej dziewczynki? I co ma z nią wspólnego „zło całego świata”? Chyba tylko to, iż to ją tutaj krzyżują.

Temu dzieciakowi ktoś zrobił krzywdę. Jej poczucie winy oznacza, iż we własnym najgłębszym przekonaniu ona sama nie zasługuje na miłość. Że jeżeli ją dostanie, to na wyrost, bez powodu. Zresztą z tego, co pisze, wygląda, iż w świecie, gdzie żyje, z miłością krucho.

„Bierze Pan Jezus krzyż na ramiona
I na tym krzyżu za ludzi skona.
Umrzeć na krzyżu, Jezu, Ci trzeba,
By nam otworzyć bramy do nieba”.

Czy na pewno chcemy wchodzić w te bramy?

Idź do oryginalnego materiału