To twoja wina, iż nie masz pieniędzy. Nikt nie kazał ci wychodzić za mąż i mieć dzieci”: matka wypomniała mi to, gdy prosiłam o pomoc.

newsempire24.com 1 tydzień temu

„To twoja wina, iż nie masz pieniędzy. Nikt cię nie zmuszał, żeby wychodzić za mąż i rodzić dzieci” — te słowa rzuciła mi prosto w twarz moja matka, gdy prosiłam ją o pomoc.

Miałam dwadzieścia lat, kiedy wyszłam za mąż za Krzysztofa. Wynajęliśmy maleńkie kawalerki na obrzeżach Łodzi. Oboje pracowaliśmy: on na budowie, ja w aptece. Żyliśmy skromnie, ale starczało. Marzyliśmy o własnym mieszkaniu, a wtedy jeszcze wierzyłam, iż wszystko jest możliwe.

Potem urodził się Bartek. Dwa lata później — Olek. Poszłam na urlop macierzyński, a Krzysiek zaczął brać dodatkowe zmiany. Ale choćby z jego nadgodzinami pieniędzy brakowało. Wszystko szło na pieluchy, mleko modyfikowane, lekarzy, rachunki i oczywiście czynsz. Sam wynajem pochłaniał połowę jego pensji.

Patrzyłam na nasze maluchy i każdego ranka budziłam się z lękiem: co, jeżeli Krzyś zachoruje? Co, jeżeli nas wyrzucą? Co wtedy?

Mama mieszkała sama w dwupokojowym mieszkaniu. Babcia też. Obie — w centrum miasta. Obie — z pustym salonem. Nie proszę o pałac, myślałam. Tylko na trochę. Dopóki dzieci są małe. Dopóki nie stanę na nogi.

Zaproponowałam mamie, żeby zamieszkała z babcią: niech żyją razem, a my wprowadzimy się do drugiego mieszkania. Miejsce by się znalazło — przecież to tylko ja, Krzyś i dwóch chłopców. Ale mama choćby słuchać nie chciała.

— Z matką mieszkać? — prychnęła. — Oszalałaś? Ja jeszcze żyję! A z babcią to tylko nerwy sobie zrujnujesz. Mieszkaj, gdzie chcesz, ale mnie w to nie wciągaj.

Milcząco przełknęłam tę gorzką pigułkę. Potem zadzwoniłam do taty. Od lat żył z nową żoną. Mieli duże, czteropokojowe mieszkanie, i miałam nadzieję, iż przygarnie babcię. W końcu to jego matka. Ale on też odmówił. Powiedział, iż ma dzieci z drugiego małżeństwa i iż „i tak już w mieszkaniu ciasno”.

W desperacji zadzwoniłam znów do mamy. Płakałam. Błagałam, żeby choć na jakiś czas nas przygarnęła. I wtedy cisnęła mi w twarz:

— To twoja wina, iż nie masz pieniędzy. Nikt cię nie zmuszał do zamążpójścia. Nikt nie kazał ci rodzić dzieci. Chciałaś dorosłego życia — masz je. A teraz radź sobie sama.

Poczułam, jakby przeleciał przeze mnie prąd. Siedziałam w kuchni z telefonem w dłoni, a w środku wszystko się waliło. To mówi mi moja własna matka. Kobieta, która powinna być moim oparciem. Nie prosiłam o wiele — tylko o kąt, trochę zrozumienia.

Następnego dnia z Krzysiem omawialiśmy, co robić. Jedyna osoba, która odpowiedziała na nasz krzyk o pomoc, była jego matka, Zofia Stanisławowa. Mieszkała za miastem, w domku na wsi. Miała wolny pokój i z euforią nas przyjmie. Mówi, iż pomoże z dziećmi, będzie je niańczyć, gdy my będziemy w pracy.

Ale się boję. To nie miasto. To wieś. Nie ma tam przychodni, dobrej szkoły, nie ma choćby regularnego transportu. Boję się, iż jeżeli tam pojedziemy — utkniemy na zawsze. Że chłopcy wyrosną bez szans, bez przyszłości. Że sama poddam się i odetnę od życia.

A jednak nie mamy wyboru. Mama się odwróciła. Babcia jest za stara, żeby nas przyjąć. Tata nie uważa nas za swoją rodzinę. Stoję na rozdrożu: iść w nieznane — albo przyjąć obcą, ale szczerą pomoc.

Wiecie, co jest najbardziej gorzkie? Nie to, iż nam ciężko. Nie to, iż jesteśmy biedni. Ale to, iż ci najbliżsi krwią — okazali się najdalszy sercem. I nie boję się o siebie. Boję się o moich synów. Żeby nigdy nie poznali tego uczucia — bycia niechcianym przez własną babcię.

Idź do oryginalnego materiału