To wydarzyło się w dniu ślubu Lidy, listonoszki z małego miasteczka.

polregion.pl 2 dni temu

To jest dzień ślubu Lidki, listonoszki.
Ach, co to za ślub Nie wesela, a prawdziwa żałoba. Cała wieś zbiera się przy budynku gminy, nie po to by się cieszyć, a by ocenić. Stoi nasza Lidia, chudą jak trzcina, w prostym białym sukniaku własnoręcznie uszytym. Twarz ma bladość, oczy ogromne, przerażone, ale uporczywe. Obok niej stoi pan Mikołaj pan Mikołaj, którego w okolicy zwą Katorżnikiem. Wrócił rok temu z nieco odległych terenów.

Nikt nie wie dokładnie, za co siedział, ale plotki krążą, każda straszniejsza od poprzedniej. Wysoki, ponury, mało mówiący, z blizną przechodzącą przez całą policzkę. Mężczyźni witają go przez zaciśnięte zęby, kobiety chowają dzieci przed nim, a psy po jego zobaczeniu podciągają ogony. Zamieszkał na skraju w starej chacie po dziadku i żyje z podwójnym brzuchem, przyjmując najcięższe prace, których nikt nie chce podjąć.

I właśnie tego człowieka Lidia, sierotka wychowana przez ciotkę Halinę, ma poślubić.

Gdy przewodnicząca gminy zapisuje ich i mówi Możecie pogratulować młodej parze, w tłumie nie rusza się ani włos. Cisza jak w kościele, słychać, jak wrona na topoli krzyczy.

W tej ciszy wychodzi kuzyn Lidki, Paweł. Po śmierci rodziców uważał ją za swoją młodszą siostrę. Patrzy na nią lodowatym spojrzeniem i wzywa wszystkich:

Nie jesteś już moją siostrą. Od dziś nie mam siostry. Niech twoje nogi nie wstąpią do mojego domu!

Zrzuca z siebie ślinę przy stopach Mikołaja i odchodzi, przecinając tłum jak lód pod łodzią. Za nim podąża ciotka, marszcząc wargi.

Lidia stoi nieruchomo, po jednej policzce powoli spływa jedyna łza, której nie wyciera. Mikołaj patrzy na Pawła jak wilk, zęby bulgoczą pod brodą, pięści zaciska. Myślę, iż zaraz rzuci się w bój. Zamiast tego odwraca się do Lidii, ostrożnie, jakby bał się ją złamać, chwyta ją za rękę i szepcze:

Chodźmy do domu, Lidio.

Idą we dwoje, przeciwko całej wsi. On wysoki i ponury, ona krucha w białym sukniaku. Za ich plecami szumią jadliwe szepty i spojrzenia pełne pogardy. Serce mi się kurczy, iż prawie nie mogę oddychać, patrząc na nich i myśląc: Boże, ile siły będą potrzebować, by przetrwać.

Wszystko zaczęło się, jak zwykle, od małych spraw. Lidia roznosi pocztę, cicha, niepozorna dziewczyna. Pewnego jesiennego, błotnistego popołudnia atakuje ją wataha bezdomnych psów przy drodze. Krzyczy, upada ciężka torba, listy rozpryskują się po błocie. Nagle pojawia się Mikołaj. Nie krzyczy, nie macha kijem. Po prostu podchodzi do przywódcy ogromnego, kudłatego psa i szepcze coś nisko. Pies podciąga ogon, cofa się, a za nim cała wataha.

Mikołaj cicho zbiera przemokłe koperty, otrzepuje je i podaje Lidii. Oczy Lidii rozświetlają się łzami, a ona szepcze: Dziękuję. On tylko mruga, odwraca się i idzie swoją drogą.

Od tego dnia Lidia patrzy na niego inaczej nie ze strachu, jak wszyscy, ale z ciekawością. Zauważa rzeczy, których inni nie chcą dostrzegać. Jak naprawił stary płot sąsiadce Marii, której syn zaginął w mieście, nie pytając niczego, po prostu przyszedł i zbudował go w jeden dzień. Jak wyciągnął z rzeki wypadłego cielęcia i ocalił je przed utonięciem. Jak podniósł zamarzniętego kotka i zaniósł go pod szalą. Wszystko robił w ukryciu, jakby wstydził się własnej dobroci, a Lidia widziała. Jej serce, ciche i samotne, przyciągała jego równie zraniona dusza.

Spotykają się przy odległym źródełku, gdy zapada zmrok. On milczy coraz więcej, a ona opowiada mu o swoich prostych sprawach. Słucha, a surowa twarz ociepla się. Pewnego dnia przynosi jej dziką orchideę z bagna, miejsce, gdzie nikt nie odważy się iść. I wtedy Lidia rozumie, iż coś w niej zniknęło.

Kiedy ogłasza rodzinie, iż zamierza wyjść za Mikołaja, wybucha krzyk. Ciotka w łzach, brat grozi go pogrzebać. Lidia stoi niewzruszona, jak mały żelazny żołnierzyk. On jest dobry mówiliśmy po prostu go nie znacie.

I tak zaczynają żyć. Ciężko, na skromne środki. Nikt nie chce z nim współpracować, nie dostają stałej roboty. Łapią się przypadkowe zlecenia. Lidia dostaje grosze na poczcie. Ale w ich starej chacie zawsze panuje porządek i niespodziewany przytulny klimat. On robi jej półki na książki, naprawia ganki, zakłada pod oknem mały ogródek. Wieczorami, kiedy wraca z pracy, zmęczony i czarny od pyłu, siada na ławce, a ona cicho stawia przed nim miskę gorącej zupy. W tym milczeniu kryje się więcej miłości niż w najgłośniejszych słowach.

Wieś ich nie przyjmuje. W sklepie Lidia może przypadkowo dostać mniej chleba lub sprzedają jej stary, twardy bochenek. Dzieci rzucają kamienie w ich dom. A Paweł, widząc ich razem na ulicy, odwraca się na drugi bok.

Mija prawie rok. Potem wybucha pożar.

Noc jest ciemna i wietrzna. Płonie stodoła Pawła, a wiatr przenosi ogień na dom Lidii. Iskrzy się jak pochodnia. Cała wieś biegnie z wiadrami i łopatami. Ludzie krzyczą, ale kilka pomaga. Płomienie trzewią w niebo. Wtedy żona Pawła, z płaczącym dzieckiem w ramionach, krzyczy nie swoją głową:

Marysia! Dziecko w domu! W swoim pokoju śpi!

Paweł rzuca się do drzwi, ale z poddasza już wystrzeliły języki ognia. Mężczyźni go powstrzymują: Spłoniesz, głupcze!. On walczy, wyje pod presją i przerażeniem.

W tym momencie, gdy wszyscy są sparaliżowani, patrząc, jak ogień pożera dom i małą dziewczynkę, przez tłum przebija się Mikołaj. Biegnie ostatni. Na twarzy nie ma już rysu, patrzy na dom, na chwilę zatrzymuje wzrok na szalejącym ojcu, po czym nie mówiąc nic, napełnia się wodą z beczki i wchodzi w sam środek płomieni.

Tłum zastyga. Minęło, jakby wieczność. Płonące belki trzeszczą, dach pada z hukiem. Nikt nie wierzy, iż przeżyje. Żona Pawła pada na kolana w pył.

Z dymu i ognia wyłania się czarna, chwiejna postać. To Mikołaj. Włosy spalone, ubranie dymiące. Na rękach trzyma dziewczynkę, owiniętą w mokry koc. Kładzie ją w ramiona kobiet przybiegających. Dziewczynka żyje, choć wdychała dym. Mikołaj wygląda przerażająco. Ręce, plecy wszystko w poparzeniach. Podbiegam do niego, udzielam pierwszej pomocy, a on w szaleństwie powtarza jedno imię:

Lidia Lidia

Gdy odzyskuje przytomność w moim punkcie medycznym, pierwsze co widzi, to Paweł klęczący przed nim. Nie żartuję klęczy! Jego ramiona drżą, a po nieogolonych policzkach spływają męskie, skąpe łzy. Chwyta rękę Mikołaja i przyciska ją czołem. Ten milczący hołd mówi więcej niż słowa.

Od tej pożarowej nocy wszystko się zmienia. Najpierw cienki strumień, potem pełna rzeka ludzkiego ciepła płynie ku Mikołajowi i Lidii. Leczy się długo, blizny zostają na całe życie, ale to już inne blizny odwaga. Wieś patrzy na nich nie z lękiem, a z szacunkiem. To nie znamiona katorżnika, a medale za odwagę.

Mężczyźni naprawiają im dom. Paweł, brat Lidii, staje się Mikołajowi bliższy niż własny brat. Zawsze pod ręką przygarnie podest, przywiezie siano dla ich kozy. Żona Pawła, Helena, przynosi Lidii kwaśną śmietanę i piecze ciasta. Wszyscy patrzą na Mikołaja z Lidą z czułą, nieco winną troską, jakby chcieli zmazać starą krzywdę.

Po roku rodzi się im córka, Marysia prawie jak Lidia, jasna, niebieskooka. Po kilku latach przychodzi syn, Janek, dokładny kopia Mikołaja, tylko bez blizny. Mały, serio zmarszczony.

Dom, odnowiony przez cały wieś, wypełnia się dziecięcym śmiechem. I okazuje się, iż ponury Mikołaj jest najdelikatniejszym ojcem na świecie. Wielokrotnie widziałam, jak wraca z pracy z czarnymi rękami, zmęczony, a dzieci rzucają się na szyję. On je podnosi, podskakuje z nimi ku sufitowi, a ich śmiech rozbrzmiewa po całej chacie. Wieczorami, gdy Lidia kładzie młodszego, on siedzi z starszą Marysią i wycina z drewna zabawki: koniki, ptaszki, śmieszne ludziki. Palce ma szorstkie, a zabawki są piękne, jak żywe.

Pamiętam, jak raz przyszedłam zmierzyć Lidii ciśnienie. Na podwórku wisi obraz olejny. Mikołaj, ogromny, potężny, siedzi na kolanach i naprawia mały rowerek Jana. Obok stoi Paweł i trzyma koło. Chłopcy, Jan i syn Pawła, w podobnym wieku, bawią się w piaskownicy, budując coś razem. Wokół panuje spokojna cisza, jedynie młotek stuka, a pszczoły brzęczą w kwiatach Lidii.

Patrzę na nich, a w moich oczach wciąż mokra. Oto Paweł, który kiedyś przeklął siostrę i odrzucił dom, stoi ramię w ramię z jej mężemkatorżnikiem. Nie ma między nimi nienawiści ani wspomnień o przeszłości tylko wspólna praca i dzieci, które grają razem. To jakby mur strachu i osądu roztopił się pod wiosennym słońcem.

Lidia wychodzi na ganek, podaje im dwie szklanki zimnego kompotu. Widząc mnie, uśmiecha się cichą, jasną uśmiechniętą. W jej spojrzeniu, w tym, jak patrzy najpierw na męża, potem na brata, potem na bawiące się dzieci, jest tyle wywalczonego, prawdziwego szczęścia, iż moje serce się zatrzymuje. Nie pomyliła się. Poszła za swoją duszą przeciw wszystkiemu i odnalazła wszystko.

Patrzę na ich ulicę. Dom otoczony jest geranium i petuniami. Mikołaj, już z siwą w brodzie, wciąż silny, uczy starszego Jana rąbania drewna. Marysia, już nastolatka, pomaga Lidii rozwieszać na sznurze pranie, które pachnie słońcem i wiatrem. Śmieją się razem, jakby mieli własny, dziewczęcy żart.

Idź do oryginalnego materiału