W dużym mieście mieszkamy z przymusu, a nie z przyjemności. Studia, praktyki, praca. Tutaj są możliwości, szanse, perspektywy. Jesteśmy tu fizycznie, ale nasze serca są daleko stąd. Gdzieś na polskiej wsi, na łące porośniętej makami i chabrami. Na polanie, na której poza szumem drzew i śpiewem ptaków nie słychać nic.
Gospodarstwo
Choć moje dzieci urodziły się w jednym z największych miast w Polsce, to nie utożsamiają się z nim zbytnio. Nie czują się w nim jak ryba w wodzie. One uwielbiają wolność, przestrzeń, naturę. Dlatego jeżeli tylko możemy, pakujemy plecak i wyjeżdżamy. Nie musi być luksusowo. Wystarczy drewniany domek, podwórko i rower. Do szczęścia nic im więcej nie potrzeba, no może jeszcze lody czekoladowe by się przydały.
Znalazłam gospodarstwo agroturystyczne. W pobliżu las, mała rzeczka, ścieżki rowerowe. Polana idealna na popołudniowy piknik. W piątek pod wieczór byliśmy na miejscu. Przywitała nas "typowa" gospodyni. W chustce na głowie wyszła z kurnika, z koszykiem pełnym jaj. W drugiej ręce niosła łubiankę truskawek zerwanych tuż za domem.
Oprowadziła nas po gospodarstwie i dała klucz do domku. "Tu też tacy z miasta przyjechali" – powiedziała, wskazując na samochód stojący obok drewnianej bramy.
Poranek
Obudziły nas promienie słoneczne zaglądające do okien. Piejący kogut zachęcał do wstania z łóżka i pospacerowania po porannej rosie. Dzieci wyskoczyły z domku jak z procy. W piżamach, na boso. Zaglądały w każdy kąt, szukały przygód. Śniadanie zjedliśmy na trawie. Na spokojnie, bez zadęcia. Tak, jak uwielbiamy najbardziej.
Gospodarstwo było na tyle urocze i w naszym klimacie, iż postanowiliśmy, iż pierwszego dnia tutaj odpoczniemy. Cały dzień. Wycieczkę rowerową i piknik przełożyliśmy na później. Chłopcy biegali na bosaka, budowali szałas z gałęzi, zbierali kamienie. Brudne ubrania, ręce w piachu, stopy czarne od ziemi.
Około godziny 11 otworzyły się drzwi drugiego domku. Moim oczom ukazało się eleganckie małżeństwo ubrane w jasne, lniane ubrania. Była też kilkuletnia dziewczynka w żółtej sukience. Na głowie miała słomiany kapelusik, a w ręce trzymała lalkę w balowej kreacji. Przywitali się, wsiedli do samochodu i pojechali.
Wychowanie
Gospodyni przyniosła nam jajka, szczypiorek z ogródka i kubeczek malin. Zagadywała do chłopców, ale oni nie byli zbytnio zainteresowani dłuższą konwersacją. Przynosili wodę ze studni, wlewali ją do wykopanego dołka i taplali się jak świnki w błocie. Nie zwracałam im uwagi, bo wiem, ile takie zabawy sprawiają im radości. Wiem, iż ich potrzebują. Popijałam herbatę i delektowałam się widokiem. Patrzyłam na iskierki w oczach i uśmiech na twarzy.
Po południu wróciła rodzina, o której wcześniej wspomniałam. Weszli do domku i tyle ich widziałam.
Kiedy zbieraliśmy się już do kąpania i sprzątaliśmy po sobie podwórko, podeszła do nas gospodyni.
– Wy to swoi jesteście, ze wsi. Miastowe dzieci wychowuje się inaczej, one choćby nie mogą się pobrudzić – powiedziała, kierując twarz w stronę tego drugiego domku.
Uśmiechnęłam się tylko pod nosem, a na sercu poczułam ciepło. Bo słowa te, dla mnie, matki, są komplementem.