„Wypoczynek” u teściowej skończył się małą rewolucją
Nazywam się Kasia. Trzydzieści pięć lat na karku, mąż Wojtek, dwoje dzieci. Zawsze byłam żywym srebrem — już w przedszkolu próbowałam zorganizować poranną gimnastykę dla całej grupy, w szkole byłam przewodniczącą klasy, a na studiach duszą każdej imprezy. Moja energia chyba odziedziczona po babci, u której spędzałam każde wakacje na wsi. Uwielbiałam wiejskie życie i nigdy nie bałam się pracy.
Tak właśnie poznałam Wojtka: zorganizowałam sprzątanie w miejskim parku, a on był jednym z nielicznych, którzy przyszli pomóc. Razem zebraliśmy śmieci, zagadaliśmy się, potem poszliśmy do kina. I tak się zaczęło. Rok później oświadczył się, a ja z euforią powiedziałam „tak”.
Najpierw mieszkaliśmy u moich rodziców, później uzbieraliśmy na pierwszy kredyt. Urodził się synek — żywy obraz taty, a dwa lata później córeczka. Wojtek harował jak wół, ale zawsze znajdował czas, by pomóc w domu, nigdy nie narzekał. A ja zaczęłam się wypalać. Macierzyństwo to nie tylko radość, ale i nieprzespane noce, chroniczne zmęczenie, nieustanne zamartwianie się. Mój mąż zauważył moje wyczerpanie i zaproponował, żebym z dziećmi pojechała odpocząć do jego mamy na wieś. Naiwna, ucieszyłam się: przypomniałam sobie, jak cudownie było u babci. Liczyłam, iż trochę złapię oddech.
Wojtek nas zawiózł, teściowa przywitała nas chlebem i solą, choćby stół zastawiła. Dzieci padły na werandzie, a ja dostałam pokój syna. Wydawało się — idealny wieczór. Ale o świcie obudził mnie krzyk:
— A to śpimy, paniusiu? Wstawaj! Krowa sama się nie wydoi!
Spojrzałam na telefon — piąta rano. Ledwo wstałam. Chciałam się umyć, ale teściowa syknęła:
— Później się umyjesz, i tak będziesz cała w błocie!
Milcząc, przebrałam się i poszłam do obory. Mama Wojtka całą drogę mamrotała pod nosem o „mieszczuchach” i „niezaradnych”, ale gdy złapałam wiadro i wydoiłam krowę lepiej niż ona — zamilkła. Potem nakarmiłam całe gospodarstwo, umyłam ręce i podeszłam do niej:
— Nie odmawiam pomocy. Ale pozwól mi robić po swojemu.
— Rób, skoro wiesz jak — burknęła.
I wzięłam się do roboty. Doprowadziłam ogród do porządku, przekopałam grządki, pomalowałam płot, zorganizowałam sprzedaż mleka i warzyw sąsiadom, zbudowałam kompostownik, a choćby zaczęłam kłaść rury — miejscowa sławojka od lat wołała o zmianę. Gdy wykopaliśmy dół, teściowa załamała ręce:
— Co to ma być?!
— Mamo, sama narzekałaś, iż woda ledwo leci. Będzie kanalizacja.
Wtedy nie wytrzymała i po kryjomu zadzwoniła do syna:
— Wojtek, przyjedź, zabierz swoją żonę. Ona mi spokoju nie daje!
— Co się stało?
— Przyjedziesz, zobaczysz.
Gdy weszłam, gwałtownie schowała telefon i bąknęła:
— Modlę się, córeczko…
— Dobrze. Ale potem będziemy sterylizować słoiki. Zerwałam ogórki, robimy przetwory. Jutro czereśnie, później jabłka. Z sąsiadem już dogadałam.
Teściowa tylko westchnęła. A ja z nową energią dalej modernizowałam gospodarstwo.
Pod koniec tygodnia przyjechał Wojtek. Jego matka rzuciła się do niego:
— Zabierz ją! Już nie wytrzymam! Ona jest jak perpetuum mobile — od rana do nocy się kręci! Ja tu miałam odpocząć, a sama proszę o pomoc!
Wojtek tylko rozłożył ręce:
— Mamo, chciałaś pomocnicę. No to masz.
Gdy wyjeżdżaliśmy, teściowa choćby uroniła łezkę — nie ze smutku, raczej z wyczerpania. Obiecałam przyjechać w następny weekend.
— Możesz się nie śpieszyć — mruknęła, zatrzaskując drzwi samochodu.
Potem, myśląc, iż nikt nie słyszy, odwróciła się do domu i szepnęła:
— Wolałabym, żeby leżała przed telewizorem, jak każda normalna synowa…
Ale mimo wszystko wiedziałam jedno: teraz mnie szanuje. I może choćby trochę się boi.