Kudłaty Wybawca
Rytmiczne stukanie kół i migoczące za oknem drzewa kołysały do snu. Bartosz zdrzemnął się, opierając czoło o szybę, wtulony w duże różowe pudełko z lalką — prezentem dla sześcioletniej córki. Miał jeszcze godzinę jazdy: służbowa podróż dobiegała końca, a on z niecierpliwością wyczekiwał spotkania z rodziną.
Sen był dziwnie wyraźny: rodzinny dom, ukochana Monika, Terenka — jego mała słoneczko. choćby kundelek Kitka mu się przyśnił — ten sam pies, którego nie znosił. Drobny, bezużyteczny, strachliwy. Ale Terenka wyprosiła — przyniosła go jako szczeniaka z ulicy, a on, patrząc w jej oczy, uległ.
Pociąg szarpnął i gwałtownie zahamował. Bartosz otworzył oczy. Naprzeciw siedziała nieznajoma kobieta.
— Dzień dobry. Znamy się? — zapytał zdezorientowany.
— Nie, przepraszam. Po prostu wzruszające — taki poważny mężczyzna z pudełkiem lalki na kolanach.
— To dla córeczki. Z każdego wyjazdu staram się coś przywieźć. Strasznie za nią tęsknię.
— Ma pan szczęśliwą rodzinę…
— To ja mam szczęście do nich — odpowiedział z uśmiechem.
Szybko dotarł na skraj miasteczka, obok bloków, w stronę rodzinnego domku. Zobaczył furtkę — była otwarta. Pomyślał, iż pewnie Monika z córką wyszły go powitać. Ale przed domem spotkała go blada, przerażona żona.
— Bartosz! Terenka zniknęła!
Słowa przeszyły go jak nóż. Uśmiech zniknął. Bartosz odstawił torbę przy płocie. Lalka pozostała w jego dłoniach.
Monika łapała powietrze ze strachu. Mówiła, iż słyszała córkę — bawiła się z Kitką w piaskownicy. Potem wyszła do kuchni. Wróciła — cisza. Terenki nigdzie. Przeszukała podwórko, ulicę, dom. Nic.
— Furtka była zamknięta?
— Terenka mogła otworzyć… Ale wie, iż nie wolno…
Rzucili się na poszukiwania. Przeszukali okolicę. Wołali. Odwiedzili sąsiadów. Po godzinie zrozumieli — sprawa poważna. Policja. Grupa poszukiwawcza.
W piaskownicy zostały tylko wiaderko i ślady. Kitka też zniknęła.
— Może jest z nią — zamyślił się kapitan policji.
Bartosz nie wątpił: Terenka żyje. Pójdzie do lasu, znajdzie ją. Nie ważne jak. W koszulce, mimo nocnego chłodu. „Tereni zimno — i ja się nie ogrzeję” — powtarzał w kółko.
Z latarką w ręce, w towarzystwie wolontariuszy, przeczesywał las. Co jakiś czas zatrzymywali się, krzyczeli. Bez odpowiedzi. Bartosz przypomniał sobie, jak kiedyś zabrał córkę z przedszkola i usłyszał: „Tato, można zatrzymać pieska?” — i wskazała na drżącą kulkę.
Kitka stał się jej wiernym towarzyszem. Grzał, gdy była chora. Smucił się, gdy jej nie było. Więcej niż pies. Prawie anioł stróż.
I teraz — w ciemności mignęło coś. Różowa czapeczka z uszami. Potem sandałek.
— To jej! — powiedział ochrypłym głosem Bartosz.
Wolontariusze milczeli. Ich spojrzenia mówiły wiele. Ale Bartosz odpędzał strach. „Żyje. Ona żyje. Znajdę ją”.
Po kilku godzinach krzyki przerwały ciszę. Grupa znalazła wąwóz. Na dole — dziewczynka. Blada, podrapana, ale cała.
— Tato… Pić mi się chce — wyszeptała, gdy znalazła się w ramionach ojca.
— Zaraz, kochanie. Już dobrze.
I dopiero gdy wyszli na górę, Terenka uniosła głowę:
— Kitka tam… Sam nie mógł…
Znaleźli psa. Ranny, ze złamaną łapą. Czołgał się za ludźmi, by zauważyli jego i Terenkę.
Rano weterynarz patrzył na Kitkę:
— Uśpić?
— Nie. Leczyć. Uratował moją córkę.
Dwa tygodnie później Terenka znów biegała po podwórku. A obok — Kitka, lekko utykając, radośnie szczekał. W każdym kroku tego małego kudłatego psa było więcej oddania i miłości niż w słowach.
Nie był tylko przydatny. Stał się bohaterem. Prawdziwym.