Wracam do rodzinnego domu, ale nie chcę być służącą.

newsempire24.com 4 dni temu

Woła mnie do rodzinnego domu — a ja nie chcę być służącą jego rodziny.

Nazywam się Kinga, mam dwadzieścia sześć lat. Z mężem — Krzysztofem — jesteśmy małżeństwem od prawie dwóch lat. Mieszkamy w Krakowie, w przytulnym mieszkaniu z dwoma pokojami, które przyjęłam w spadku po babci. Na początku było spokojnie, Krzysztof nie miał nic przeciwko życiu w moim mieszkaniu, wszystko mu tu odpowiadało. Ale niedawno, jak grom z jasnego nieba, oznajmił: „Czas, żebyśmy przenieśli się do mojego rodzinnego domu, tam jest przestronnie, kiedyś będą dzieci — będzie gdzie się rozbiegać”.

Ale ja nie chcę „rozbiegać się” pod jednym dachem z jego hałaśliwą familią. Nie chcę zamieniać własnego mieszkania na siedlisko, w którym panuje totalny patriarchat i ślepe posłuszeństwo. Tam, gdzie nie jestem żoną, ale darmową siłą roboczą.

Dobrze pamiętam swoją pierwszą wizytę u nich. Ogromny dom na obrzeżach — trzysta metrów, nie mniej. Mieszkają tam teściowie, młodszy brat Krzysztofa — Bartek, jego żona Magda i trójka dzieci. Pełna kompania. Ledwie przekroczyłam próg, od razu dali mi do zrozumienia, gdzie moje miejsce. Kobiety — do garnków, mężczyźni — do telewizora. Gdy jeszcze rozpakowywałam torbę, teściowa podała mi nóż i kazała kroić sałatkę. Ani „proszę”, ani „jeśli możesz”. Po prostu rozkaz.

A przy kolacji patrzyłam, jak Magda posłusznie biega tam i z powrotem, nie śmiąc słowem sprzeciwić się teściowej. Na każde jej pytanie — winny uśmiech i skinienie głową. Wtedy mnie to do szpiku kości przeraziło. Wiedziałam jedno: takiego losu nie chcę. Za nic. Nie jestem cichą Magdą i nie zamierzam się uginać.

Gdy z Krzysztofem zdecydowaliśmy się wracać, teściowa krzyknęła głośno:
— A kto za nami pozmywa?
Obróciłam się i, patrząc jej w oczy, odpowiedziałam:
— Za gości sprzątają gospodarze. Jesteśmy gośćmi, a nie na dodatkowej zmianie.

Po tym wylała się fala oburzenia. Nazwano mnie niewdzięczną, bezczelną, zepsutą miejską laleczką. A ja tylko patrzyłam i wiedziałam: dla mnie tu nigdy nie będzie miejsca.

Krzysztof wtedy mnie wsparł. Wyjechaliśmy. Pół roku było spokojnie. Z rodziną kontaktował się sam — ja trzymałam się z daleka. Ale potem zaczęły się rozmowy o przeprowadzce. Najpierw aluzjami, potem coraz natarczywiej.

— Tam jest miejsce, tam jest rodzina — powtarzał. — Mama pomoże z dziećmi, będziesz mogła odetchnąć. A twoje mieszkanie wynajmiemy — będzie dodatkowy dochód.

— A praca? — pytałam. — Nie rzucę wszystkiego, by jechać na wieś, czterdzieści kilometrów od miasta. Czym ja się tam zajmę?

— Nie musisz pracować — wzruszył ramionami. — Urodzisz dziecko, będziesz zajmować się domem, jak wszyscy. Kobieta powinna być w domu.

To była ostatnia kropla. Jestem kobietą z wykształceniem, karierą, własnymi celami. Pracuję jako redaktorka, kocham swoją pracę, wszystko osiągnęłam sama. A mnie się mówi, iż moje miejsce jest przy garach i z pieluchami? W domu, gdzie będą na mnie krzyczeć za nieumytą patelnię i uczyć, jak rodzić i gotować rosół?

Wiem, iż mój mąż jest produktem swojego środowiska. Tam synowie to kontynuatorzy rodu, a żony — przybłędy, które mają milczeć i dziękować, iż dopuszczono je do stołu. Ale ja nie jestem z tych, co połykają urazy. Milczałam, gdy teściowa mnie upokarzała. Milczałam, gdy szwagier z ironicznym uśmieszkiem mówił: „Nasza Magda nie narzeka!”. Ale teraz już nie zamierzam milczeć.

Powiedziałam Krzysztofowi wyraźnie:
— Albo żyjemy osobno i szanujemy swoje granice, albo wracasz do swojego rodzinnego zamku beze mnie.
Zasunął się w sobie. Powiedział, iż niszczę rodzinę. Że w jego rodzie nie wypada, by synowie żyli „na cudzym”. A mnie to obchodzi jak zeszłoroczny śnieg. Moje mieszkanie nie jest cudze. I moje zdanie to nie pusta gadanina.

Nie chcę się rozwodzić. Ale żyć z jego klanem też nie mam zamiaru. jeżeli nie porzuci pomysłu osadzenia mnie przy swojej mamusi, pierwsza spakuję walizkę. Bo lepiej być samej, niż drugą po jego rodzinie.

Idź do oryginalnego materiału