Odnoszę wrażenie, iż o wakacjach nad Bałtykiem można by napisać książkę i byłaby to naprawdę obszerna lektura. Wśród moich znajomych są osoby, które nie wyobrażają sobie innej formy wypoczynku. Rok w rok jeżdżą nad nasze morze i to choćby do tego samego pensjonatu czy hotelu. Niektórzy na samą myśl o Bałtyku dostają gęsiej skórki. Ja stoję mniej więcej pośrodku.
Bałtyk, ale nie w sezonie
Uwielbiam szum morskich fal, powiew wiatru i ten charakterystyczny zapach, który kojarzy mi się wyłącznie z Bałtykiem. Kiedy kładę się na nagrzanym od słońca piasku i zamykam na chwilę oczy, czuję, iż naprawdę odpoczywam. Odganiam od siebie wszystkie myśli, robię umysłowy reset i koncentruję się wyłącznie na tym, co jest tu i teraz. Nie wybiegam w przyszłość, zapominam o problemach i troskach. Czasami choćby udaje mi się nie słyszeć biegających nad moją głową dzieci, które jak mantrę powtarzają: "Mamo...".
Jeżdżę nad Bałtyk, ale nie w sezonie. Spaceruję po plaży, kiedy jest niemalże pusta. Maj, początek czerwca czy wrzesień to idealne miesiące. Turystów jest jak na lekarstwo. Smażalnie rybne i budki z goframi albo jeszcze się nie otworzyły, albo już się powoli zamykają. Co jak co, ale ja ich do szczęścia nie potrzebuję. w okresie nad Bałtykiem byłam raz i to mi w zupełności wystarczy. Byłam, zobaczyłam i podziękuję.
Turyści, wy tak na serio?
Kilka dni temu spotkałam przypadkiem znajomą z osiedla. Tamara to miłośniczka dalekich wojaży. Podróżuje z rodziną po świecie już od kilku dobrych lat. Plecak na plecy, walizka w rękę i w drogę. Przed siebie, po nowe i nieznane. Nad polskim morzem nie była już wieki i w tym roku postanowiła to zmienić. W pierwszym tygodniu lipca wybrała się z mężem i synem do Wejherowa. Wróciła kilka dni temu i wciąż nie może uwierzyć w to, co się tam wydarzyło. Jak mówiła: "Ja nie wierzyłam własnym oczom, pierwszego dnia myślałam, iż to żart". Nie pamiętam dokładnie całej rozmowy, ale przytoczę to, co utkwiło mi w pamięci.
"Po śniadaniu poszliśmy na plażę. Powoli, spacerkiem, z kocem i koszem piknikowym w ręku. Było kilka minut po dziesiątej. Idziemy, z daleka widzę morze i jakieś kolorowe dziwactwa przed nim. W pierwszej chwili nie skojarzyłam, iż są to te słynne parawany. Spodziewałam się tam kilku 'zagród dla kur', ale nie tylu. Ty sobie choćby nie wyobrażasz, jaka to skala.
'Chyba jakieś wiadomości kręcą, dlatego tego tyle porozkładali' – pomyślałam, ale już po chwili wiedziałam, iż jestem w błędzie. Parawanów były tysiące, ludzie siedzieli poodgradzani, jakby bali się siebie nawzajem. Nie mogliśmy znaleźć kawałka wolnego piasku. Wszystko było zajęte. Dopiero po jakichś 10 minutach krążenia, mąż zlokalizował minimalny placyk. Usiedliśmy na kocu, podkurczyliśmy nogi. I siedzimy. By zobaczyć morze, trzeba wstać, bo przecież wszystko pozasłaniane tymi nieszczęsnymi parawanami.
By dostać się do wody, trzeba pokonać slalomy i labirynty. A powrót to dopiero wyzwanie. Raz choćby w tym gąszczu zabłądziłam. Nie mogłam dojść do celu. Omijałam jeden parawan za drugim, potykałam się o leżące buty, łopatki i wiaderka. Może zabrzmi głupio, ale ja już pierwszego dnia miałam dość. Marzyłam o powrocie. Kolejne dni wcale nie były lepsze. Raz udało nam się siedzieć bliżej morza, ale to musieliśmy wstać przed siódmą, by zająć miejsce.
Przecież to ludzkie pojęcie przechodzi. O ile ta plaża byłaby piękniejsza, gdyby ludzie siedzieli na kocykach, a nie odgradzali się tymi parawanami. Po pierwsze, byłoby więcej miejsca, a po drugie można by było zobaczyć morze".
Tamara nie kryła swojego rozczarowania, a ja doskonale wiedziałam, co ma na myśli. Niestety, zachowanie turystów nad polskim morzem pozostawia wiele do życzenia. I wszystko przez te parawany!