— Mamo, przestań już! — Tomasz odwrócił się gwałtownie od okna, gdzie śledził mknące ulicą samochody. — Ile można to samo? Wytłumaczyłem ci sto razy!
— Wytłumaczyłeś?! — załamała ręce Zofia Izdebska. — Co mi wytłumaczyłeś?! Że rzucasz nas dla jakiejś obcej kobiety z dziećmi?!
— Ona nie jest obca! Joanna jest moją żoną! — syn zacisnął pięści, głos drżał mu ze złości. — A dzieci też są teraz moje! Rozumiesz? Moje!
Agnieszka siedziała cicho przy kuchennym stole, kręciła w palcach łyżeczkę do herbaty. Łzy kapły jej prostu do wystygłej herbaty. Nie płakała – łzy płynęły same, jak deszcz za oknem.
— Twoje?! — parsknęła śmiechem matka, a ten śmiech brzmiał straszniej niż krzyk. — Oszalałeś! Masz rodzoną siostrę, która ledwo chodzi po wypadku! Masz matkę, która życie na ciebie położyła! A ty… ty odchodzisz do obcych ludzi!
Tomasz opadł na skraj sofy, przesunął dłonią po twarzy. Był zmęczony tymi rozmowami, do bólu w skroniach.
— Mamo, spróbuj zrozumieć. Jestem dorosłym mężczyzną, mam trzydzieści dwa lata. Mam prawo do własnego życia.
— Własnego życia? — Zofia usiadła naprzeciw syna, objęła jego dłonie. — Tomku, złotko, jakie życie z rozwódką i dwójką nie swoich dzieci? Jesteś młody, przystojny, masz dobrą pracę. Znajdziesz sobie dziewczynę, młodszą, urodzisz własne…
— Nie chcę innych dzieci! — wyrwał dłonie z matczynych rąk. — Kacper i Zosia – oni są już moimi. Kacper wczoraj nazwał mnie tatą. Rozumiesz? Pierwszy raz w życiu.
Agnieszka wzięła głęboki oddech, wstała od stołu. Kulejąc, powoli podeszła do brata.
— Tomasz, a co ze mną? — głos miała cichy, złamany. — Wiesz, iż bez ciebie przepadnę. Po wypadku tylko na ciebie liczę. Mama jest emerytką, samych najpotrzebniejszych nie starcza. Kto mi pomoże, jak nie ty?
Braterki uścisk. Tomasz przyciągnął siostrę, pogładził po włosach.
— Agnieszko, nie umieram. Będę mieszkał osobno. Pomagać będę, naturalnie. Ale mam teraz swoją rodzinę.
— Swoja rodzina była ci zawsze! — nie wytrzymała Zofia. — My! Twoja rodzina! Rodzona!
— Joanna jest w ciąży — cicho wypowiedział Tomasz.
Zapanowała cisza. Słychać było tylko tykanie zegara i szum deszczu za oknem.
— Co powiedziałeś? — matka zbladła, osunęła się na fotel.
— Joanna spodziewa się dziecka. Naszego dziecka. Rozumiecie teraz, dlaczego nie mogę jej zostawić?
Agnieszka odsunęła się od brata, spojrzała nań szeroko otwartymi oczami.
— Ile? — spytała.
— Pięć tygodni. Ale lekarze mówią, wszystko w porządku.
— Boże… — matka zakryła twarz dłońmi. — Co ty narobiłeś, synku? Co ty narobiłeś?
Zofia Izdebska przepracowała ponad trzydzieści lat jako przedszkolanka. Dzieci kochała całym sercem, ale wnuków od Tomasza widziała inaczej. Nie od obcej rozwódki z dwójką dzieci, tylko od adekwatnej dziewczyny z dobrego domu.
— Mamo, co w tym złego? — Tomasz usiadł obok matki, próbował objąć. — Doczekasz się wreszcie wnuka. Albo wnuczki. Czy to źle?
— Od kogo? — odsunęła się. — Od kobiety, która już raz wyszła? Która już dwoje urodziła? Kim ona w ogóle jest? Skąd się wzięła?
— Joanna pracuje w naszym szpitalu na pediatrii. Dobra kobieta, ciepła. Dzieci ma śliczne, dobrze wychowane.
— Gdzie ich ojciec? — nie dawała za wygraną.
— Zginął w wojsku. Miała tylko dwadzieścia dwa lata, jak została sama z maluchami na rękach.
— Aha — skinęła głową Zofia. — To szukała frajera, żeby ich wszystkich utrzymać. I znalazła.
— Mamo! — wybuchnął Tomasz. — Dosyć! Nie jestem frajerem! Jestem dojrzałym mężczyzną, który pokochał kobietę!
— Pokochał? — matka wstała, zaczęła chodzić po pokoju. —
Następnego dnia gdy słońce wreszcie przebiło się przez chmury zalegające nad Krakowem, Bogumiła otworzyła okno na oścież, wciągając wilgotne powietrze, i odwróciła się do syna z ciężkim westchnieniem: “Przyjdźcie o piątej, niech ta twoja Helena przyniesie te swoje serniki, o których opowiadałeś… może kiedyś i ja ją polubię, synku.”