Wyrzuciłam swojego syna i jego ciężarną dziewczynę. I nie żałuję. Ani trochę.
Gdy opowiadam swoją historię, ludzie reagują różnie. Jedni potępiają, inni współczują, ale ja zawsze mówię to samo: nie, nie jest mi wstyd. Bo zrobiłam zbyt wiele dla swojego syna, by pozwolić mu usiąść mi na głowie i jeszcze przyczepić do tego “rodzinę”.
Byłam samotną matką. Mąż – leniwy i bezużyteczny – nigdy nie chciał być prawdziwym ojcem. Praca? To nie było dla niego. Palił w domu, pił z kumplami, upokarzał mnie, żył na moim garnuszku. Znosiłam to, ale w pewnym momencie zrozumiałam: albo ja przeżyję, albo on. Więc w końcu go wyrzuciłam. Tak samo jak potem syna.
Pracowałam na trzy zmiany, nie widziałam świata, tylko po to, by mój syn Kacper miał wszystko: jedzenie, ubrania, ciepło, uśmiech. Kupiłam dwupokojowe mieszkanie w dobrej dzielnicy. Tylko iż przeoczyłam najważniejsze – czas i wychowanie.
Mama pomagała, ale za bardzo. Wychowała z Kacpra ofiarę, chłopaka, któremu “wszyscy coś powinni”. Nie umiał nic. Ani ugotować, ani posprzątać, ani choćby powiedzieć “dziękuję”. Za to skarżyć się babci – proszę bardzo. Jestem złą matką, zmuszam go do zmywania naczyń, nie rozumiem jego wrażliwej duszy.
W wieku szesnastu lat Kacper był już fizycznie silniejszy ode mnie, ale przy najmniejszej mojej stanowczości biegł do babci po pocieszenie. Do wojska, oczywiście, nie poszedł – mama go “wyciągnęła”. Uczyć się? Nie chciał. Pracować? Tym bardziej. Siedział w domu, jadł, pił z kolegami, wydawał moje pieniądze i grał na komputerze.
A potem jak grom z jasnego nieba: “Mamo, Ania jest w ciąży”. Ania – jego osiemnastoletnia dziewczyna, studentka pierwszego roku, która nie miała za sobą absolutnie nic. “Będziemy mieszkać z tobą” – oznajmił. Ani “możemy”, ani “proszę”, ani “jesteśmy wdzięczni”. Po prostu fakt: “Teraz jest nas dwoje, karm nas, poić i daj dach nad głową”.
Usiadłam z nim do rozmowy. Zapytałam: “Zamierzasz pracować? Jak chcecie żyć? Będziesz wychowywał dziecko, nie mając ani zawodu, ani odpowiedzialności?” Milczał. Patrzył w podłogę, gryzł wargę i milczał. Wtedy zrozumiałam – koniec. Dość. Wychowałam mężczyznę, który nigdy nie dorósł. Dałam mu wszystko, a on uznał, iż tak musi być.
Awantura była głośna. Powiedziałam, co myślę. Nie jestem zobowiązana utrzymywać młodą rodzinę swojego niedojrzałego syna. Ani jego dziewczyny, która chyba myśli, iż dzieci to różowe buciki i sesje zdjęciowe. Dałam mu wszystko, teraz on musi coś dać światu. Albo przynajmniej sobie.
Wyrzuciłam ich oboje. Tak, ciężarną dziewczynę też. Bo jeżeli są dorośli na tyle, by robić dziecko – niech będą dorośli na tyle, by wziąć odpowiedzialność.
Teraz mieszkają u mojej matki. Ona wciąż gra wybawicielkę, wydaje emeryturę, te grosze, które ma. Ja płacę za czynsz, kupuję jej leki. Synowi – nic. Ani grosza. I słusznie.
Wielu mówi: “Ależ jak to, matka!”. A ja odpowiadam – bycie matką nie oznacza pozwalania, by deptano cię po głowie. Bycie matką to także uczyć. A czasem – choćby surowo.
Nie żałuję. Bo gdybym nie wyrzuciła – zostałabym z dwoma darmozjadami na karku i cudzym niemowlakiem w dodatku. A ja, wiecie co, też mam swoje życie.
Mój syn jeszcze zrozumie. Może nie od razu. Może, gdy sam zostanie ojcem. A może – nigdy. Ale moje sumienie jest czyste. Bo zrobiłam wszystko, co mogłam. A gdy ktoś depcze twoją miłość brudnymi butami – trzeba zatrzasnąć za nim drzwi. choćby jeżeli to twój własny syn.