Wyjście ze szpitala po porodzie: “Nie liczcie na nas”, ale wybraliśmy miłość zamiast strachu

newsempire24.com 1 tydzień temu

Zawodowo jestem pielęgniarką. Od 1990 roku pracowałam w wojewódzkim szpitalu położniczym w Gdańsku. Praca była ciężka, zmiany — wyczerpujące, ale zawsze wiedziałam, po co się staram: by pewnego dnia sama zostać matką i spotkać swoje dziecko w tych murach nie jako personel medyczny, ale jako mama.

Ciąża przebiegła spokojnie. Wszystkie wyniki badań wskazywały, iż dziewczynka rozwija się prawidłowo. Ja i mój mąż, Marek, z niecierpliwością czekaliśmy na spotkanie z córeczką — kupiliśmy łóżeczko, ubranka, wszystko na wyjście ze szpitala. Rodzina też wyglądała nowego członka. Najbardziej zainteresowany przyszłą wnuczką był teść, obiecał drogi prezent na wyjście, dzwonił prawie codziennie: „No i co, wszystko w porządku? Kiedy?”

Nie wiedzieliśmy, iż po porodzie nasze życie wywróci się do góry nogami. Wszystko, co wydawało się pewne — rozpadnie się, a miłość przejdzie ciężką próbę.

Poród przebiegł szybko. Dziewczynka urodziła się ważąc 2900 gramów, mierząc 45 centymetrów — mała, ale silna. Od razu mi ją pokazano, potem zabrano na badania. Nieco później przyniesiono ją na pierwsze karmienie — ssała ospale, ale dałam radę. Potem przeniesiono nas do sali. Po godzinie weszło dwóch lekarzy: dyżurny położnik i neonatolog. Ich twarze były poważne, wzrok — pełny współczucia. Od razu zrozumiałam: coś jest nie tak.

Jeden z nich powiedział cicho:

— Katarzyno, u twojej córki stwierdzono zespół Downa. Jesteś pracownikiem medycznym, rozumiesz, iż to diagnoza na całe życie. Proponujemy, byście nie tracili czasu i złożyli rezygnację z praw rodzicielskich. Jesteście młodzi, jeszcze możecie mieć zdrowe dziecko.

Zdrętwiałam. Przed oczami zaczęły mi pływać ściany. Poczułam, jak wszystko we mnie się załamało. A jednocześnie — jak coś mocnego, instynktownego, unosi się w piersi: to moja córka. Moja. I nikomu jej nie oddam.

— Przepraszam… — szepnęłam — ale muszę porozmawiać z mężem. Myślę, iż powie „nie”.

— Oczywiście, zastanówcie się. Gdy podejmiecie decyzję, przyjdźcie do naszego gabinetu.

Po ich wyjściu córeczka zaczęła płakać. Jej małe dłonie wyciągały się do mnie. Przycisnęłam ją do siebie i w tej samej chwili zrozumiałam: bez niej nie potrafiłabym żyć.

Zadzwoniłam do męża. Po godzinie już stał przy mnie. Razem poszliśmy do gabinetu ordynatora. Jemu też zaproponowano podpisanie rezygnacji. Milczał. Potem podszedł do przewijaka, spojrzał na córeczkę i cicho powiedział:

— Nic nie podpiszemy. Zabieramy córkę do domu.

Nazwaliśmy ją Miłosławą. Imię narodziło się w sercu od razu — delikatne, jasne, silne.

Trzy dni później do naszej sali trafiła kolejna kobieta. Miała ponad trzydzieści lat, była w piątej ciąży. Od progu oznajmiła: „Dziecka nie zatrzymam”. Gdy powiedziano jej, iż córka ma zespół Downa, choćby nie drgnęła. Po prostu stwierdziła: „Proszę przygotować dokumenty. I nie zamierzam karmić piersią”.

Nie wytrzymałam. Poprosiłam pielęgniarkę o pozwolenie nakarmienia dziewczynki. Przyniosła ją. Gdy wzięłam tę malutką istotkę na ręce, serce mi się ścisnęło — była taka bezbronna, cichutka, jakby wszystko rozumiała.

Zadzwoniłam do męża. Milczał chwilę, po czym powiedział: „Jeśli chcesz — weźmy ją też. Niech Miłosława ma siostrę”.

Znowu poszłam do ordynatora. Oświadczyłam, iż jesteśmy gotowi przyjąć drugie dziecko. Nikt nie uznał nas za szaleńców. Wręcz przeciwnie — cały personPersonel otoczył mnie ciepłem, szepcząc: “Jesteście aniołami tych dziewczynek”.

Idź do oryginalnego materiału