– Wynajem mieszkania jest drogi, a tam przecież mamy już dom – przekonuje mnie mąż do przeprowadzki na wieś. Ale ja wcale tego nie chcę

przytulnosc.pl 1 tydzień temu

Od pół roku mąż nieustannie namawia mnie, żebyśmy wyprowadzili się z miasta. Ma dom na wsi – odziedziczony po rodzicach – i twierdzi, iż to idealne rozwiązanie. Przestaniemy płacić za wynajem i będziemy mieć „swoje”. Tyle iż ja zupełnie nie widzę siebie w tej wiejskiej rzeczywistości. Dom to jedno, ale do wygody daleko – połowiczne warunki sanitarne, fatalna droga, zwłaszcza wiosną i jesienią, a z pracą – wielki znak zapytania. Mąż jednak uważa, iż dach nad głową to podstawa, reszta się jakoś ułoży.

Jesteśmy po ślubie trzy lata, mamy córeczkę – ma już prawie roczek. Jeszcze niedawno jakoś dawaliśmy radę, ale ostatnio mąż stracił pracę i zaczęły się problemy finansowe. Stąd też ten pomysł z przeprowadzką na wieś.

– Pomyśl tylko: własny dom, żadnych sąsiadów nad głową, cisza, świeże powietrze – wylicza entuzjastycznie. – No i koniec z płaceniem obcym!

Może i bym się zgodziła, gdybym tego domu na własne oczy nie widziała. Na słowa brzmi to naprawdę sielsko, ale rzeczywistość… no cóż, bardzo odbiega od wyobrażeń. Żeby dało się tam żyć na co dzień, nie tylko wakacyjnie, trzeba włożyć naprawdę ogromne pieniądze. Dom przez ostatnie dziesięć lat praktycznie stał pusty, a drewniane budynki gwałtownie niszczeją bez opieki. Samo doprowadzenie go do porządku zajęłoby miesiąc, nie licząc walki z myszami i innym „domowym inwentarzem”.

Wody bieżącej brak – jest jedynie studnia na podwórku. Toaleta? Drewniana budka za domem, przekrzywiona od czasu PRL-u. Stoi tam też rozpadająca się sauna, do której ostatnio choćby nie dało się wejść – drzwi spuchły od wilgoci, a mąż przy próbie wejścia urwał klamkę.

Cały dom wymaga generalnego remontu – trzeba wymienić okna, dach, podłogi, ocieplić ściany. A ogrzewanie? Stara piecowa instalacja, z którą – jako osoba wychowana w mieście – mam niewielkie doświadczenie. Coś tam może i rozpalę, ale jak coś się popsuje? A przecież mamy malutkie dziecko.

Mąż jednak nie słucha. Jest pełen optymizmu.

– Letnią instalację wodną zrobię sam! – mówi z zapałem. – Resztę ogarniemy z czasem. Przecież będziemy inwestować w swoje!

Tyle iż my teraz nie mamy w co inwestować. Ja jestem na urlopie macierzyńskim, a on bez pracy. Cała rozmowa o przeprowadzce wypływa z desperacji, nie z realnych możliwości.

Zresztą – z czego on ma utrzymać rodzinę na tej wsi? Mówi, iż na wsi tylko leniwy głoduje, ale to nie jest żadne zapewnienie. Ogród może i duży, ale zanim przyniesie plony, trzeba się nieźle napracować. A ja – bez doświadczenia i chęci do grzebania się w ziemi. Jestem nauczycielką języków, a nie absolwentką rolniczej szkoły.

A praca? We wsi nie ma nic. Ludzie jeżdżą: do ferm, do pobliskich miasteczek. Większość i tak ucieka do miasta, a my – jak na złość – odwrotnie. Jakbyśmy żyli w alternatywnej rzeczywistości.

Ja się po prostu boję. Ta wieś to nie kompletne odludzie, ale byliśmy tam po deszczu zeszłego lata i auto ledwo się przebiło. A co będzie wiosną albo jesienią? Jak przyjedzie pogotowie, ile będą jechać? A jak ja z dzieckiem dotrę do lekarza? choćby pielęgniarki w tej wsi nie ma.

Każdego tygodnia nasz konflikt z mężem o przeprowadzkę narasta. Ja uważam, iż powinien wziąć się za szukanie pracy, a nie bujać w obłokach. Gdyby miał porządną pracę, temat wsi by sam się zamknął. On zaś wierzy, iż jakoś to będzie, iż „zaczniemy od nowa” i wieś nas zbawi.

Moi rodzice jeszcze nie wiedzą, co się dzieje. Ale chyba niedługo się dowiedzą, bo rozważam przeprowadzkę do nich – przynajmniej na chwilę. Niech mąż sam jedzie do tej swojej wioski, niech zobaczy, jak tam się żyje. Jak wszystko jest takie proste – niech się urządzi. A ja przyjadę potem i sprawdzę, czy rzeczywiście warto się tam przenosić.

Nie zamierzam narażać siebie ani dziecka na życie w spartańskich warunkach tylko dlatego, iż mąż ma różowe wizje wiejskiego raju.

Idź do oryginalnego materiału