Wypisano mnie ze szpitala, mówiąc dzieciom, iż nie mogę żyć sama: czekała mnie okrutna lekcja.
W cichej wiosce na Podkarpaciu, gdzie stare drewniane domy przechowują ciepło rodzinnych wspomnień, moje życie pełne poświęceń dla dzieci obróciło się w zdradę. Ja, Zofia, oddałam wszystko synowi i córce, ale gdy trafiłam na szpitalne łóżko, poznałam gorzką prawdę: ci, dla których żyłam, odwrócili się ode mnie. Ta lekcja złamała mi serce, ale pokazała, kto naprawdę mnie docenia.
Patrząc wstecz, pytam siebie: czy byłam dobrą matką? Czy moje błędy sprawiły, iż dzieci stały się tak obojętne? Wychowywałam ich sama po śmierci męża. Synowi, Jakubowi, były zaledwie trzy miesiące, a córce, Agnieszce — pięć lat. Pracowałam ponad siły, łapałam się każdej dorywczej roboty, żeby ich utrzymać. Nigdy nie pozwoliłam sobie się poddać — wiedziałam, iż nikt oprócz mnie nie zadba o moją rodzinę.
Dałam dzieciom wszystko, co mogłam. Agnieszka i Jakub zdobyli wykształcenie, skończyli studia, znaleźli prestiżową pracę. Gdy zdrowie pozwalało, niańczyłam wnuki — Michała, syna Agnieszki, i Bartka, syna Jakuba. Kupowałam im prezenty, dawałam pieniądze, odbierałam ze szkoły, a latem zabierałam do siebie, by rodzice mogli odpocząć. Robiłam to z radością, wierząc, iż moja miłość do mnie wróci.
Ale pewnego dnia wszystko się zmieniło. Źle się poczułam i trafiłam do szpitala. Agnieszka odwiedziła mnie tylko raz, Jakub ograniczał się do telefonów. Po dwóch tygodniach wypisano mnie, zalecając unikanie stresu i przemęczenia. Następnego dnia dzieci przywiozły do mnie wnuków. Michał i Bartek, pełni energii, wymagali ciągłej uwagi. Słaba, próbowałam sobie radzić, ale po dwóch miesiącach mój stan się pogorszył. Nogi zdrętwiały, ledwo wstawałam z łóżka.
Zadzwoniłam do Jakuba, błagając, by zawiózł mnie do szpitala. Jak zawsze, był zajęty. Agnieszka też nie przyjechała. W rozpaczy wzięłam taksówkę. Lekarze byli zaniepokojeni: mój organizm nie wytrzymywał obciążenia. Kazali mi odpoczywać, ale rano nie mogłam wstać — nogi odmówiły posłuszeństwa. W panice zadzwoniłam do Agnieszki, ale odpowiedziała chłodno: „Wezwij pogotowie”. Zawieziono mnie z powrotem.
Lekarze wytłumaczyli dzieciom, iż w takim stanie nie mogę być sama — potrzebuję stałej opieki. Agnieszka i Jakub zaczęli się kłócić, kto ma mnie wziąć do siebie. To było upokarzające, jakbym była ciężarem, którego trzeba się pozbyć. Agnieszka narzekała, iż mieszka w dwupokojowym mieszkaniu i ma mało miejsca. Jakub krzyczał, iż jego żona spodziewa się dziecka i nie zaakceptuje teściowej. Ich słowa ciąły jak nożem.
Nie wytrzymałam. „Odejdźcie oboje!” — krzyknęłam, dławiąc się łzami. Wyszli, zostawiając mnie na szpitalnym łóżku. Leżałam i płakałam, nie rozumiejąc, dlaczego dzieci, dla których żyłam, są tak okrutne. Czy wychowałam ich na egoistów? Tej nocy nie zmrużyłam oka, torturowana bólem i samotnością.
Rankiem przyszła do mnie sąsiadka, Kinga, młoda kobieta, samotnie wychowująca córkę. Zawsze się o mnie troszczyła, przynosiła domowy obiad, pytała o zdrowie. Nie wytrzymałam i wylałam jej żal. Kinga bez wahania zaoferowała pomoc. „Jeśli własne dzieci panią opuściły, ja się panią zaopiekuję” — powiedziała. Przygotowała mi obiad, zaparzyła herbatę, poczułam ciepło, którego nie znałam od swoich.
Teraz Kinga się mną opiekuje. Daję jej połowę emerytury — kupuje jedzenie i gotuje. Reszta idzie na rachunki i drobiazgi. Zależę od obcej osoby, a to rozdziera mi duszę. Moje dzieci prawie nie dzwonią, zwłaszcza odkąd dowiedziały się, iż Kinga mnie przygarnęła. Ich obojętność to jak nóż w plecy.
Nigdy nie myślałam, iż na starość zostanę nikomu niepotrzebna. Włożyłam w dzieci całą miłość, wszystkie siły, a wyrośli na niewdzięczników. Teraz chcę przepisać mieszkanie na Kingę — stała się mi bliższa niż rodzina. Ale głęboko w sercu wciąż mam nadzieję, iż Agnieszka i Jakub się opamiętają, przyjdą, przytulą, przeproszą. Ta nadzieja tli się jak słaby płomyk, ale z każdym dniem tłumi ją ból zdrady. Otrzymałam okrutną lekcję: miłość, którą dawałam, nie zawsze wraca, a dobroć może przyjść od kogoś, kogo ledwo zna się.