Wyrzuciłam syna i jego ciężarną partnerkę. Nie żałuję ani trochę.

newsempire24.com 7 godzin temu

Wyrzuciłam syna i jego ciężarną dziewczynę. I nie żałuję. Ani trochę.

Gdy opowiadam swoją historię, ludzie reagują różnie. Jedni potępiają, inni współczują, ale ja zawsze mówię to samo: nie, nie wstydzę się. Zrobiłam zbyt wiele dla mojego syna, by pozwolić mu usiąść mi na karku i jeszcze przyprowadzić tam „rodzinę”.

Byłam samotną matką. Mój mąż — leniwy i bezrobotny — nigdy nie chciał być prawdziwym ojcem. Praca? To nie było dla niego. Palił w domu, pił z kumplami, upokarzał mnie, żył na moim garnuszku. Znosiłam to, aż w końcu zrozumiałam: albo ja, albo on. Więc wyszłam. Wyrzuciłam go, tak jak później syna.

Pracowałam na trzy zmiany, nie widząc światła dziennego, tylko po to, żeby mój syn Bartek miał wszystko: jedzenie, ubrania, ciepło, uśmiech. Kupiłam dwupokojowe mieszkanie w dobrej dzielnicy. Tylko przeoczyłam najważniejsze — czas i wychowanie.

Mama pomagała, ale za bardzo. Wychowała z Bartka sierotkę, chłopca, któremu „wszystko się należy”. Nie umiał nic. Ani ugotować, ani posprzątać, ani choćby powiedzieć „dziękuję” jak człowiek. Ale skarżyć się babci? Proszę bardzo. Jestem złą matką, bo każę mu zmywać naczynia, bo nie rozumiem jego „wrażliwej duszy”.

W wieku szesnastu lat Bartek był już silniejszy ode mnie fizycznie, ale przy najmniejszej mojej surowości biegł do babci się poskarżyć. Do wojska oczywiście nie poszedł — mama go „wyreklamowała”. Uczyć się nie chciał. Pracować? Tym bardziej. Siedział w domu, jadł, pił z kolegami, wydawał moje pieniądze i grał w gry.

A potem, jak grom z jasnego nieba: „Mamo, Kinga jest w ciąży”. Kinga — jego osiemnastoletnia dziewczyna, studentka pierwszego roku, która sama nie miała za sobą nic. „Będziemy mieszkać u ciebie” — oświadczył. Ani „czy możemy”, ani „proszę”, ani „będziemy wdzięczni”. Proste stwierdzenie: „Teraz jest nas dwoje, karm nas, poisz i dach nad głową”.

Usiadłam z nim do rozmowy. Zapytałam: „A ty myślisz o pracy? Jak macie zamiar żyć? Zamierzasz wychowywać dziecko, nie mając ani zawodu, ani odpowiedzialności?” Milczał. Patrzył w podłogę, gryzł wargę i milczał. Wtedy zrozumiałam — koniec. Dość. Wychowałam mężczyznę, który nigdy nie dorósł. Dałam mu wszystko, a on uznał, iż tak właśnie powinno być.

Scena była głośna. Powiedziałam wszystko, co myślę. Nie jestem zobowiązana utrzymywać młodą rodzinę swojego niedojrzałego syna. Ani jego dziewczynę, która najwyraźniej myśli, iż dzieci to różowe buciki i sesje zdjęciowe. Dałam mu wszystko, teraz on musi dać coś światu. Albo przynajmniej sobie.

Wyrzuciłam ich oboje. Tak, choćby tę ciężarną dziewczynę. Bo jeżeli są na tyle dorośli, by robić dziecko, niech będą na tyle dorośli, by ponosić konsekwencje.

Teraz mieszkają u mojej matki. Ona dalej gra w wybawicielkę, wydając swoją emeryturę, ostatnie grosze, które ma. Ja płacę za czynsz, kupuję jej leki. Synowi — nic. Ani złotówki. I słusznie.

Wielu mówi: „Ależ to matka!” A ja odpowiadam: bycie matką nie oznacza pozwalania, by deptano cię po głowie. Bycie matką to uczenie. Czasem — choćby bolesne.

Nie żałuję. Bo gdybym ich nie wyrzuciła, miałabym na karku dwóch nierobów i nie swoje dziecko w dodatku. A ja, proszę was, też mam swoje życie.

Mój syn jeszcze zrozumie. Może nie teraz. Może dopiero, gdy sam zostanie ojcem. A może — nigdy. Ale moje sumienie jest czyste. Bo zrobiłam wszystko, co mogłam. A gdy ktoś depcze twoją miłość brudnymi butami — trzeba zatrzasnąć za nim drzwi. choćby jeżeli to twoje dziecko.

Idź do oryginalnego materiału