Marzenie, które nie chce się spełnić: dzieci dorosły, ale zapomniały, iż szczęście to rodzina
Mam sześćdziesiąt jeden lat. Z mężem przeżyliśmy razem ponad czterdzieści lat – w biedzie, w dostatku, przez łzy i śmiech. Wszystko w życiu nam się zdarzyło. Teraz, u schyłku naszych dni, mamy tylko jedno pragnienie – niańczyć wnuki. Usłyszeć tupot małych nóżek, zobaczyć wnuczki podobne do syna lub córki, przytulić je, ogrzać, oddać to ciepło, które moje matczyne serce tak bardzo chce komuś ofiarować. Ale chyba to marzenie pozostanie niespełnione…
Nasz syn Krzysztof ma już trzydzieści pięć lat. To mądry człowiek, główny programista w dużej międzynarodowej firmie. Zarabia dobrze, kupił luksusowe mieszkanie w centrum Warszawy, teraz oszczędza na wymarzony samochód. Pomaga nam – i duchowo, i finansowo. Szanujemy go. Duma. Ale za każdym razem, gdy poruszam z nim temat rodziny, macha ręką, jakby odpędzał natrętnego komara.
— Mamo, żyję dla siebie. Nie zamierzam się żenić ani mieć dzieci – powiedział kiedyś w swoje urodziny, gdy ja, głupia, znów zaczęłam marzyć na głos o wnukach.
Wtedy ledwo powstrzymałam łzy. Zrobiło mi się ciemno w oczach, coś się we mnie urwało. Mąż próbował mnie pocieszyć – mówił, iż wszystko może się jeszcze zmienić. Ale ja czuję – nie zmieni się. Zbyt mocno trzyma się swojej wolności i wygody.
I niechby tylko Krzysztof. Ale i nasza córka, Kinga, poszła tą samą drogą. Choć od dziecka była taka domowa, troskliwa… Wtedy, gdy miała piętnaście lat, nie wzięliśmy jej słów na poważnie – „nie wyjdę za mąż i nie będę mieć dzieci”. Pomyślelibyśmy – nastolatka, burza hormonów. Kto w takim wieku słucha na poważnie?
A teraz Kinga ma dwadzieścia dziewięć lat. Piękna, mądra, osiągnęła sukces. Cztery lata mieszka z chłopakiem, a ślubu jak nie było, tak nie ma. Już i z nią, i z jej partnerem rozmawiałam: może czas zalegalizować ten związek? A oni tylko się roześmieli.
— Mamo, w jakim ty wieku żyjesz? Teraz pieczątka w dowodzie nikomu nie jest potrzebna. I tak jesteśmy szczęśliwi.
A gdy delikatnie zaczęłam mówić o dzieciach, odparła ostro:
— Mamo, teraz mam pracę. Projekty, spotkania, wyjazdy. Nie mam czasu w pieluchy i kolki.
Próbowałam tłumaczyć, iż młodość nie trwa wiecznie. Że organizm kobiety jest tak stworzony, iż najlepiej rodzić przed trzydziestką. Że potem wszystko przychodzi z większym trudem, zarówno dla matki, jak i dla dziecka. Ale ona nie chciała słuchać. Odpowiedziała, iż nie musi spełniać cudzych oczekiwań. Że szczęście nie leży w rodzinie, tylko w samorealizacji.
A dla mnie to był jak nóż w serce. Przecież ja nie jestem „kimś obcym”. Jestem matką. Nie twoim wrogiem. Nie wymagam wiele. Chcę tylko pobawić się z wnukami. Opowiedzieć im bajki, które czytałam wam. Uszyć kocyki. Upiec szarlotkę. Ale oni choćby nie dają mi szansy. Oni nie tylko nie chcą dzieci – oni nie chcą rodziny, małżeństwa, tego, czego uczyliśmy ich przez całe życie.
Ostatnio mocno pokłóciłam się z Kingą. Przyszła na herbatę, a wcześniej zadzwoniła do mnie koleżanka, chwaląc się, iż została babcią po raz drugi – jej córka ma zaledwie dwadzieścia sześć lat, a już drugie dziecko. A moja… milczy, jakbyśmy były sobie obce.
Nie wytrzymałam. Powiedziałam jej, iż w jej wieku już miałam dwoje dzieci, iż woziłam was w wózku po podwórku i śpiewałam kołysanki w nocy, iż to jest prawdziwe szczęście. Wybuchnęła, odsunęła się na krześle i zimno odparła:
— Mamo, nie waż się mnie ze sobą porównywać. Ty miałaś swoje życie, ja mam swoje. I nie muszę rodzić, żebyś ty poczuła się potrzebna.
Wtedy się rozpłakałam. Wyszła, choćby nie żegnając się. A ja zostałam z kubkiem zimnej herbaty i drżącymi rękami. Zastanawiam się: czy gdzieś popełniłam błąd? Może byłam zbyt łagodna, nie nalegałam, nie przeforsowałam, gdy było trzeba? A może wręcz przeciwnie – naciskałam za mocno? Gdzie ja, matka, zawiodłam swoje dzieci?
Teraz prawie wszystkie moje przyjaciółki mają wnuki, a ja tylko przychodzę do nich, ocieram łzy, zazdroszczę, uśmiecham się na siłę. I wracam do domu w ciszę. Bez dziecięcego śmiechu, bez zabawek na podłodze, bez małych rączek wyciągniętych w moją stronę z okrzykiem: „Babciu!”.
Syn zamknął się w swoim mieszkaniu wśród technologii, grafik i tabel. Córka chowa się za ekranem laptopa i udaje, iż wszystko ma pod kontrolą. Tylko ja – z rozbitym sercem i niezgaszoną nadzieją. Może jeszcze nie wszystko stracone?
Może pewnego dnia zrozumieją… Że pieniądze, kariera, status – to wszystko jest ulotne. Ale wnuk, który przytula cię za szyję i mówi „kocham cię” – to zostaje na zawsze. To zostaje w sercu, choćby gdy wszystko inne przemija.
Ale czas płynie. I zaczynam się bać, iż mój pociąg o nazwie „babcia” nigdy nie dotrze na stację…