Nałożyłam sobie na talerz trzy kotlety — mój mąż wpadł w złość i oświadczył, iż powinnam schudnąć.
Sześć lat w małżeństwie, trójka dzieci. Najstarszy, Bartek, ma pięć lat, córeczka Zosia — trzy, a najmłodszy, Karolek, zaledwie pół roku. Nazywam się Kinga, mam trzydzieści sześć lat. Zawsze marzyłam o silnej rodzinie i dzieciach — i w sumie to mam wszystko, co chciałam. Ale ostatnio czuję, jakbym traciła samą siebie.
Z Rafałem poznaliśmy się, gdy miałam prawie trzydziestkę. Wszystkie koleżanki już dawno nosiły obrączki, rozmawiały o przedszkolach i kredytach, a ja wciąż nie mogłam spotkać swojego człowieka. Praca-dom-praca. Tak wyglądało moje życie.
Aż nagle pojawił się on — wysoki, pewny siebie, kiedyś sportowiec, teraz kierownik działu. Nigdy nie myślałam, iż mogę mu się spodobać. Ale dzwonił, zapraszał na randki, pytał o moje zainteresowania. A gdy przedstawił mnie swojej mamie, wiedziałam — to na poważnie.
Jego mama to najsłodsza kobieta. Od razu mnie polubiła, nazwała mnie „słoneczkiem” i podsunęła Rafałowi pomysł, żeby się oświadczył. Pobraliśmy się i byłam najszczęśliwszą kobietą na świecie. Po dziewięciu miesiącach urodził się Bartek i poszłam na urlop macierzyński. Potem Zosia, a teraz Karolek. Od tamtej pory nie wróciłam do pracy. Cały mój czas to dzieci i dom.
Bartek chodzi na taniec i plastykę, Zosię uczę sama w domu. Myślę, iż jestem dobrą matką. Ale jest jedno „ale” — bardzo przytyłam. Ważę teraz około 80 kilogramów, a kiedyś było 49. Wcześniej dwa razy w tygodniu chodziłam na siłownię. Teraz, z trójką maluchów, znalezienie chwili dla siebie to prawie cud.
Parę razy próbowałam ćwiczyć w domu — zanim zaczęłam, jedno woła o picie, drugie chce na nocnik, a trzecie — żeby je wziąć na ręce. Są dni, gdy ledwo mam siłę wstać z łóżka, a co dopiero myśleć o treningu.
Rafał na początku żartował: nazywał mnie „pączusiem”, „moją misiaczką”. Wydawało się, iż choćby mu się to podoba. Ale potem przestał. Zaczął tylko patrzeć i wzdychać. A później pojawiły się pretensje.
W zeszłym tygodniu usiedliśmy do obiadu. Nałożyłam sobie trzy małe kotlety — byłam głodna, od rana nic nie jadłam. Wtedy on dwie zabrał z mojego talerza, cisnął z powrotem na patelnię i powiedział zimno:
— Musisz schudnąć. Widziałaś siebie?
Oniemiałam. A on dodał:
— jeżeli zakocham się w innej, to będzie twoja wina. Bo ja potrzebuję kobiety, przy której chce mi się być. A ty… no, sama wiesz.
To uderzyło mnie jak obuchem. Spuściłam wzrok, zacisnęłam usta. W głowie kołatały mi myśli: „Ale on ma rację… Może faktycznie zaniedbałam się. Jestem brzydka. Zmęczona. Nieważna…”
A przecież ja też marzę — o wizycie w salonie, manicure, masażu, choćby kawie w kawiarni. Ale nie mamy na to ani czasu, ani pieniędzy. Wszystko idzie na dzieci, zajęcia dodatkowe, czynsz, raty, ubrania dla męża — przecież jest kierownikiem, musi wyglądać porządnie. Pomagamy też jego mamie — emerytura mała. A dla mnie? Nic nie zostaje.
Czasem stoję w przymierzalni, przymierzam coś i płaczę. Bo wszystko jest za małe. Wszystko leży źle. Czuję się brzydka i niepotrzebna.
Mąż zarabia nieźle, ale pieniędzy ciągle brakuje. A ja nie mam swoich dochodów — nie pracuję. Jakbym była w pułapce: nie mam czasu, żeby wrócić do pracy, ani siły, żeby z tego wyjść.
Boję się, iż odejdzie. Widzę, jak patrzy na inne kobiety. Szczupłe, zadbane, lekkie. Staram się. Naprawdę. Ale nie mam szans być „idealna”. Gotuję, piorę, prasuję, usypiam, wycieram nosy i pupki.
Czasem myślę, iż gdyby nie teściowa, już dawno spakowałby walizki. Ona zawsze mówi: „Rafał, masz cudowną żonę, dobrą matkę. Nie masz prawa niszczyć rodziny przez kilka kilo więcej”.
Wczepiłam się w te słowa. Żyję nadzieją, iż ktoś go opamięta. Że przypomni sobie, dlaczego mnie pokochał. Że to tylko etap. Że jeszcze wrócę do siebie. Ale teraz… po prostu boję się.
Czasem śnię, iż budzę się w ciele tamtej Kingi — szczupłej, radosnej, pewnej siebie. A potem budzi mnie o trzeciej w nocy krzyk Karolka. I znowu — pieluchy, smoczki, kaszki…
Jestem zmęczona. Przestałam czuć się kobietą. Jestem tylko funkcją. Matką. Gospodynią. Cieniem.
I coraz częściej w głowie kołacze mi jedna myśl: „A co jeżeli naprawdę odejdzie?”.