Szłam zwykłą drogą do przedszkola – tą samą, którą od lat biegłam za moją ukochaną Zosią. Zwykle wnuczka zauważała mnie pierwsza i pędziła z okrzykiem: „Babciu!”, rzucając się w moje ramiona. Ale tym razem było inaczej. Zobaczyłam ją z daleka: zrobiła krok w moją stronę, oczy się zaświeciły, ale pani przedszkolanka od razu ją zatrzymała, coś szepnęła – i Zosia, posmutniała, odwróciła się i odeszła do kąta z zabawkami. A mi ta sama pani wyjaśniła spokojnym, choć współczującym tonem:
— Przepraszam, ale mama zostawiła pismo. Dziewczynkę można oddać tylko jej lub ojcu. Nikomu więcej.
Stałam jak wryta. Jakbym dostała w twarz. Jak to? Dlaczego? Przecież ja nie jestem obca! To moja wnuczka… Zawsze byłam blisko – nie dla wdzięczności, ale z miłości.
Moja córka Kasia wyszła za mąż pięć lat temu. Dwa lata później przyszła na świat Zosia – nasze słoneczko. Nie tylko pomagałam, wręcz wrosłam w ich codzienność: karmiłam, spacery, usypianie, czytanie bajek, odprowadzanie i odbieranie z przedszkola. Zwłaszcza gdy Kasia z mężem utonęli w pracy. Zięć często zostawał do nocy, Kasia wracała pod koniec dnia – w grupie zostawała tylko Zosia i jeden chłopiec, którego dziadkowie mieszkają w innym mieście. A ja – byłam tam! Zawsze!
Ale cały ten ból i gniew wybuchły przez pozornie zwykłą rozmowę przy sobotniej herbacie. Przyniosłam drożdżówki, Zosi – nową lalkę, i zauważyłam, iż Kasia inaczej chodzi, a brzuszek się zaokrąglił. Podejrzenia się potwierdziły – czekała drugie dziecko. I ja, jako matka, nie wytrzymałam:
— Kasieńko, naprawdę chcesz mieć kolejne dziecko w waszej sytuacji finansowej?
Odpowiedziała spokojnie:
— Tak. Chcemy. Uważamy, iż to dobry czas. Różnica wieku będzie odpowiednia.
I się zaczęło. Nie wytrzymałam: przypomniałam, iż mieszkanie na kredyt, iż w pracy ch świeci nad głową, ledwo wiążą koniec z końcem. Otwarte powiedziałam, iż nie wiem, jak poradzę sobie z dwójką wnuków.
Kasia wybuchła. Zięć wyszedł w milczeniu, nie chcąc się wtrącać, a ona wylała wszystko:
— Nigdy cię o nic nie prosiliśmy! To ty się narzucasz, sama proponujesz pomoc, a teraz jeszcze pretensje? Dzięki, mamo, ale damy radę bez ciebie.
I dają radę. Ale jakim kosztem? Zosia jest wrażliwa, nieśmiała, cicha. W przedszkolu jest jej ciężko: zabierają zabawki, nie biorą do zabawy, popychają. A teraz, gdy nie odbiera się jej po drzemce, tylko zostawia do końca, musi godzinami siedzieć w grupie wieczornej, gdzie maluchy mieszają się ze starszakami. Hałas, krzyki, chaos. A ona – tuli się do pani, czeka, aż ktoś po nią przyjdzie. A ja – nie mogę. Zabronili mi.
Upokorzona dzwoniłam do Kasi, błagałam: „No już dość! Pokłóciliśmy się, każdy ma prawo do emocji… Kto w rodzinie nie krzyczy?” A ona – zimna:
— Niech zostaje w przedszkolu do siódmej, panie za to dostają wynagrodzenie. Może się otworzy, bo rośnie jak trusia. Wszystko do ciebie i do ciebie…
A ja wiem: Zosia każdego ranka ze łzami przyczepia się do ręki mamy, a wieczorem, wpatrzona w okno, wypatruje znajomej sylwetki – mnie. A ja stoję w oddali, jak obca. I serce mi się ściska z bólu i bezsilności.
Ot tak, jedno nierozważne słowo – i już nie jesteś babcią. Tylko kobietą, która kiedyś czytała bajki, plotła warkoczyki i całowała w czoło. A teraz – pozbawiona prawa bycia blisko. Milczenie faktycznie jest złotem. Szkoda, iż go nie zachowałam…