Dzisiaj wiem, iż właśnie przez takie myślenie człowiek kończy z czyimś dzieckiem ze zdrady na rękach i z uśmiechem przeprasza za cudze grzechy.
Zaczęło się niewinnie. A przynajmniej on próbował, żeby tak wyglądało.
Od jakiegoś czasu był nerwowy. Więcej „delegacji”, więcej pracy „po godzinach”, ciągłe SMS-y, z którymi wychodził do drugiego pokoju. Wmawiałam sobie, iż przesadzam, iż to tylko moja wyobraźnia.
Pewnego wieczoru wrócił blady jak ściana. Usiadł naprzeciwko mnie przy stole, bawiąc się obrączką.
– Musimy porozmawiać – powiedział.
Trzy najbardziej znienawidzone słowa w małżeństwie.
Serce mi zamarło.
– Tylko nie mów, że… – zaczęłam.
– Zdradziłem cię – wszedł mi w słowo. – Ale to było… skomplikowane. To nie tak, jak myślisz.
Jak zawsze „nie tak”. Zawsze jest jakaś historia, okoliczności, alkohol, problemy, pustka, której biedny, zagubiony mężczyzna nie umiał inaczej wypełnić.
– Jest w ciąży – dodał po chwili.
Świat mi się na moment rozmył. Sufit odleciał, ściany się przesunęły, ja siedziałam dalej jak przyklejona.
– Kto? – zapytałam głucho, choć już wiedziałam. Ta „koleżanka z pracy”, o której mówił trochę częściej niż wypada.
– To nie jest ważne – machnął ręką. – Ważne jest coś innego.
Patrzył na mnie intensywnie, jakby szykował się do skoku.
– Chcę, żebyśmy… przygarnęli to dziecko – rzucił nagle. – Wychowali je razem. Ty zawsze marzyłaś o drugim, pamiętasz? To przecież… tylko dziecko. Ono niczemu nie jest winne.
Na chwilę zabrakło mi powietrza.
– Chcesz, żebym co zrobiła? – upewniłam się, myśląc, iż słuch mnie oszukuje.
– Przyjęła je jak swoje – mówił coraz szybciej, jak ktoś, kto nauczył się kwestii na pamięć. – Przecież jesteś dobra, ciepła, wyrozumiała. Znam cię. Wiem, iż potrafisz. My damy temu dziecku dom, ja się ogarnę, skończę tę relację, ona sobie ułoży życie gdzie indziej…
Zawahał się.
– To nasza szansa, żeby… zacząć od nowa.
„Nasza szansa”.
„Nasza”.
Poczułam, jak we mnie coś pęka – nie serce, ono pękło już przy słowie „zdradziłem”. Coś innego, twardszego. Ta część mnie, która całe życie wszystko tłumaczyła, usprawiedliwiała, ratowała.
Zamiast wpaść w histerię, zaczęłam się… śmiać. Cicho, bezgłośnie, aż w końcu przeszło to w gorzki chichot.
– Co w tym śmiesznego? – obruszył się.
Spojrzałam mu prosto w oczy.
– To, iż naprawdę sądzisz, iż jestem aż tak głupia – powiedziałam spokojnie. – Najpierw mnie zdradzasz, potem robisz z kimś dziecko, a na końcu wchodzisz do tego samego domu i mówisz mi, iż to moja szansa?
Zaczerwienił się.
– Wiedziałem, iż zareagujesz emocjonalnie – westchnął. – Zawsze jesteś taka dramatyczna. Myślisz tylko o sobie. A ja mówię o niewinnym dziecku, które potrzebuje rodziny.
– Nie mieszaj w to dziecka – ucięłam. – Ono ma matkę. I ojca, który woli ratować swój tyłek, niż stanąć w prawdzie.
Przez kilka dni chodził za mną jak cień. Namawiał, tłumaczył, grał na moim poczuciu winy.
– Przecież my też nie jesteśmy tacy idealni – mówił. – Też popełnialiśmy błędy. Ty też miałaś swoje fochy, swoje „nie mam siły”, swoje zaniedbania. To wszystko nie wzięło się znikąd. jeżeli teraz się rozstaniemy, zmarnujemy wszystko, co było.
– *Ty* zmarnowałeś – poprawiłam.
– choćby nie spróbujesz? – pytał z wyrzutem. – Tyle lat razem, a ty przy pierwszym kryzysie chcesz wszystko rozwalić? Gdzie jest twoja miłość, twoje wartości?
To było najgorsze. Że próbował zrobić ze mnie potwora bez serca, bo… nie chciałam adoptować jego zdrady.
Prawda jest taka, iż wiedziałam, co zrobię, już pierwszego wieczoru.
Kiedy leżałam w łóżku obok niego, a między nami leżała jego zdrada jak ciężki kamień.
Nazajutrz zadzwoniłam do prawnika. Umówiłam się po cichu. Przyniosłam wszystkie dokumenty, opowiedziałam, co się dzieje.
– Nie jest pani pierwsza – powiedział. – I niestety nie ostatnia, której mąż wpada na pomysł, iż żona powinna „wybaczyć i przyjąć dziecko”.
Popatrzył na mnie uważnie.
– Co pani chce? – zapytał rzeczowo. – Tak naprawdę.
Odpowiedź była prosta.
– Wyjść z tego z resztkami godności.
Kiedy przyszły papiery z sądu, schowałam je do szuflady i poczekałam na adekwatny moment.
Przyszedł szybciej, niż myślałam.
Pewnego wieczoru wrócił rozentuzjazmowany.
– Zadzwoniła – zaczął bez przywitania. – Powiedziała, iż nie da rady sama. Że jak nie pomożemy, to odda dziecko do domu dziecka. Rozumiesz?! Jak możesz teraz patrzeć w lustro i odmawiać?
Patrzyłam, jak biega po kuchni, rozemocjonowany, jakby opowiadał o nowym samochodzie, a nie o własnej zdradzie, która właśnie dopełniła się życiem.
– Ty naprawdę myślisz, iż ja się nad tobą zlituję – powiedziałam cicho. – Że wezmę na siebie twoje tchórzostwo, twoje kłamstwa i twoje wybory. Mam cię jeszcze przytulić i powiedzieć: „dobrze, skarbie, przynieś mi dziecko z romansu, wychowamy je razem w imię miłości”?
– A jakby to było moje dziecko sprzed naszego związku? – rzucił. – Też byś je odrzuciła?
– Jakby to było twoje dziecko sprzed, wiedziałabym o nim od początku – odparłam. – A nie po dwudziestu latach małżeństwa, kiedy nagle wpadasz z cudzym brzuchem i robisz ze mnie moralne ścierwo, bo śmiem siebie bronić.
Poszłam do sypialni. Wyjęłam teczkę z szuflady.
Wróciłam do kuchni, usiadłam naprzeciwko niego i… uśmiechnęłam się.
To go wytrąciło z równowagi chyba bardziej niż wszystko, co dotąd powiedziałam.
– O, widzę, iż w końcu zrozumiałaś – powiedział z ulgą. – Bałem się, iż będziesz robić sceny, ale wiedziałem, iż ta twoja „dobra natura” zwycięży. Wiedziałem, iż się zgodzisz…
Powoli wysunęłam dokumenty z teczki i położyłam na stole.
– Zgadzam się – powiedziałam łagodnym tonem. – Ale nie na to, żeby przyjąć twoje dziecko. Zgadzam się na rozwód.
Przestał mówić.
Kolor odpłynął mu z twarzy.
– Co to jest? – wykrztusił.
– Papiery – odparłam. – Wypełnione, gotowe. Wystarczy, iż podpiszesz. Wiesz, jak bardzo chciałeś mieć to dziecko. Masz więc pełną wolność, żeby być z nim na sto procent. Bez mnie. Bez domu, który cię będzie o mnie przypominał. Bez kobiety, której kazałeś adoptować własne upokorzenie.
Patrzył na mnie jak na obcą.
– Żartujesz… – wyszeptał.
Uśmiechnęłam się szerzej.
– Nie. Po raz pierwszy od lat mówię całkiem serio.
Krzyczał.
Oskarżał mnie o bezduszność.
Mówił, iż zniszczyłam rodzinę, iż „tamta” to tylko epizod, a dziecko niczemu winne.
– Masz rację – przerwałam mu. – Ono niczemu nie jest winne. Ale ja też nie. Dlatego nie będę ponosić konsekwencji za twój romans. Nie będę matką z litości. I nie będę żoną, którą przestawiłeś na drugi plan.
Podsunęłam mu długopis.
– Podpisz – powiedziałam. – Wiem, jak bardzo marzyłeś o tym dziecku. Idź więc do niego. Ja marzę o czymś innym: o życiu bez człowieka, który potrafi spojrzeć żonie w oczy i powiedzieć: „wychowaj ze mną owoc mojej zdrady, bo jesteś dobra”.
Przez chwilę myślałam, iż rzuci papierami, iż wyjdzie trzaskając drzwiami.
Ale on… podpisał. Może ze złości, może z głupiej dumy, która kazała mu udowodnić, iż „i tak sobie poradzi”.
Kiedy wychodził z torbą, miałam ten sam uśmiech na ustach.
– Jeszcze będziesz żałować – rzucił na odchodne. – Nie znajdziesz nikogo lepszego. A ja będę miał rodzinę.
– Mam nadzieję, iż będziesz miał odwagę być dla niej lepszym mężem i ojcem, niż byłeś dla nas – odpowiedziałam.
Zamknęłam za nim drzwi. Oparłam się o nie plecami, nasłuchując ciszy. Płakałam – jasne, iż płakałam.
Ale ten uśmiech… został.
Nie dlatego, iż cieszyłam się z cudzego nieszczęścia.
Dlatego, iż po raz pierwszy w życiu wybrałam siebie.
Mąż chciał, bym przygarnęła jego dziecko ze zdrady.
Chciał, żebym połknęła jego winę, osłodziła ją mlekiem i kaszką.
Z uśmiechem na ustach wyrzuciłam go z domu.
Bo czasem największym dobrem, jakie możesz dać dziecku – swojemu albo cudzemu – jest matka, która umie postawić granicę. Choćby miała ją narysować łzami.














