Oczywiście, iż jest — pracuje w wolnym czasie, nie przemęczając się, a zarabia marne grosze. I powiedział mi, iż jeżeli mało mi pieniędzy, powinnam zmienić pracę. Ale przez cały czas zarabiam więcej niż mój mąż.
Mój mąż i ja nie jesteśmy w stanie krytycznego ubóstwa. Mieszkamy w moim mieszkaniu, które dostałam od rodziców po ukończeniu studiów i które udało mi się wyremontować przed ślubem. Nie mamy samochodu i nie zamierzamy go kupować, bo oboje z mężem nie jesteśmy fanami jazdy samochodem i nie wsiadamy za kółko.
Utrzymujemy się z własnych pieniędzy, od nikogo nie pożyczamy. Zajmuję się prowadzeniem dokumentacji HR, prowadzę kilka firm jednocześnie, na szczęście teraz mam taką możliwość. Pracuję z domu, czasem dojeżdżam do biur moich pracodawców. Mój dochód z jednej firmy nie jest duży, ale mam trzy, a czasem cztery.
Od każdej z nich dostaję wypłatę, a to już przyzwoita kwota miesięcznie. Ale przyzwoita tylko na pierwszy rzut oka. Owszem, wystarcza na życie, ale to tylko minimum. Co więcej, pensja mojego męża nie robi różnicy, jeżeli chodzi o budżet rodzinny. Zarabia przygnębiająco mało. Pracuje jednak w zawodzie, który uwielbia i w którym nie ma prawie żadnych obowiązków. Dostał tam pracę, gdy był studentem. Po otrzymaniu dyplomu został tam, awansując choćby na kierownika działu. Ale ten dział składa się z niego i jeszcze jednego pracownika, który przychodzi do pracy tylko wtedy, gdy jest to konieczne.
Jego praca polega na pomaganiu starszym ludziom w zrozumieniu komputerowej mądrości. W rzeczywistości cały dzień siedzi w Internecie, gra w gry i od czasu do czasu udaje się do biur, gdy pojawia się prośba o pomoc. jeżeli jest problem z samym sprzętem, wzywany jest jedyny pracownik. Przez resztę czasu mąż jest pozostawiony sam sobie. To instytucja finansowana przez państwo, nie ma tam zbyt wiele pracy, a jego pensja jest niska. I nie ma za co płacić.
Gdyby to była normalna firma, już dawno zlikwidowaliby jego stanowisko i zlecili pracę na zewnątrz. Kiedy się pobraliśmy, z początku myślałam, iż to tylko jeden z etapów pracy. Teraz mój mąż lada dzień zacznie szukać nowej pracy. Ale trzy lata później moje dochody wzrosły i znacznie przewyższyły dochody męża, a on choćby nie myśli o szukaniu.
Jak już mówiłam, mieszkamy w moim mieszkaniu. I ono wymaga odświeżenia. Swego czasu zrobiłam to przy bardzo ograniczonym budżecie i tylko dlatego, iż nie dało się mieszkać w tym mieszkaniu bez remontu. A teraz trzeba by to zrobić gruntownie. Niektóre tapety są zużyte, linoleum z podłogi odchodzi, ogólnie rzecz biorąc, nadszedł czas. Ale to wymaga pieniędzy, których nie mamy, ponieważ jestem jedyną osobą, która zarabia pieniądze.
Pensja mojego męża jest wydawana na dojazdy do pracy, telefon komórkowy i niektóre osobiste potrzeby. Czasami uda mu się kupić artykuły spożywcze do domu, ale to wszystko. Moje rozmowy z nim, iż powinien poszukać nowej pracy, kończyły się jego głęboko przemyślanym "uh-huh". Ale nie podjął żadnych działań. Zaczęłam sama szukać odpowiednich ofert pracy i wysyłać je mężowi. Na początku tylko milczał, ale potem zaczął wariować
- Mam pracę, dlaczego mi to wysyłasz? - Powiedziałam mu, żeby zmienił pracę i zaczął dostawać normalną pensję.
- jeżeli nie masz wystarczająco dużo pieniędzy, sama zmień pracę — zasugerował.
- Czy rozumiesz, iż to nie rozwiąże problemu? Co jeżeli pójdę na urlop macierzyński? Będziemy wtedy głodować, bo twoja pensja nie wystarczy choćby na podstawowe potrzeby. Mój mąż skrzywił się i powiedział, iż przesadzam. Powiedział, iż dobrze sobie radzimy finansowo, ale nie można zarabiać tyle, ile się chce. Zaczęłam wywijać palcami, pytając, na co potrzebujemy teraz pieniędzy, ale mąż mi przerwał:
- Mieszkanie jest w porządku, to twój kaprys. Chcesz iść na urlop macierzyński? Śmiało, będę w stanie normalnie utrzymać rodzinę, jeżeli nie zażądasz czegoś takiego. Będę musiał trochę pocisnąć i zaoszczędzić, ale tak żyje każdy. I nie zamierzam zmieniać pracy, w której jestem zadowolony ze wszystkiego, dla twoich kaprysów.
Stan mieszkania jest oczywiście normalny. Tak normalny, iż w zeszłym tygodniu odpadły płytki. I nie mówię tu choćby o ich utrzymaniu. Moim błękitnym marzeniem jest pójść na urlop macierzyński i nerwowo liczyć grosze w portfelu, zastanawiając się, czy starczy mi na kefir z oferty. Widzę tylko jedno wyjście — rozwód. Nie czuję się bezpieczna, będąc żoną takiego mężczyzny. Jakim on jest wsparciem, skoro nie chce nic zmienić dla dobra rodziny? Czas na poród, a ja już chcę dziecko, a czas ucieka, ale jak mam iść na urlop macierzyński z takim "tyłem?"