„Za dużo uwagi dla dziecka”: słowa lekarza. Ale nie jestem przewrażliwiona — jestem mamą.

polregion.pl 18 godzin temu

„Za dużo pani zwraca uwagę na dziecko” – tak powiedział mi lekarz. Ale ja nie jestem nadopiekuńcza – jestem po prostu matką.

Gdyby mój syn był małym dzieckiem, może bym się nie martwiła. Ale ma prawie piętnaście lat, a wciąż nie śpi w nocy. Śpi za to w dzień, gdy powinien się uczyć, być aktywny, spotykać się ze znajomymi, żyć. Przenieśliśmy go choćby na nauczanie domowe – nie z kaprysu, ale z konieczności. Po prostu nie potrafi funkcjonować według normalnego rozkładu.

Nie gra w gry, nie wpatruje się godzinami w telefon. Czyta. Pisze. Rysuje. Ogląda wykłady w internecie. Zajmuje się biologią, programowaniem i historią jednocześnie. Po prostu nie może zasnąć – jakby jego mózg nie wiedział, gdzie jest przycisk „wyłącz”.

Najpierw tylko obserwowałam. Potem zauważyłam dziwne zachowania: dziesięć razy zamyka szufladę, szukając idealnego ułożenia, poprawia dywan, pukając w ścianę w określonym rytmie. Przestraszyłam się. Nie dlatego, iż przeszkadzał – ale dlatego, iż stało się jasne: jego układ nerwowy jest przeciążony. Postanowiłam więc poszukać specjalisty.

Poszliśmy do neurologa. Skierował nas na badania. Wszystko w normie. Następnie – do psychiatry. Lekarz przyjął nas z chłodnym uśmiechem i od razu zaczął rozmowę nie od syna, ale ode mnie. Mówił uprzejmie, powściągliwie, aż w końcu przeszedł do „diagnozy”:

– Ma pani ewidentny przerost formy nad treścią – stwierdził. – Spędza pani z synem za dużo czasu. Zadusiła go pani swoją miłością.

Zaniemówiłam.
– Słucham?

– Normalni rodzice – ciągnął z mentorstwem – widzą dziecko rano przy śniadaniu i wieczorem przy kolacji. A pani jest przy nim non stop. I oto efekt – dziecko nie ma psychiki, tylko „szklarniowe warunki”.

– Pracuję zdalnie. Czy to zbrodnia?

– Zbrodnią jest pani lęk! – odciął się. – Przeszła pani pół miasta po badaniach. A to wszystko dlatego, iż szuka pani u chłopca nieistniejącej choroby. Wpatruje się pani, nasłuchuje, szuka problemów, żeby… być potrzebną.

– Przepraszam, ale badania zlecił neurolog, nie ja – odpowiedziałam spokojnie. – Po prostu stosowałam się do zaleceń.

– Normalna matka by odmówiła – przecież to drogie! A pani choćby teraz patrzy na niego z miłością, a on, proszę, grzebie w kieszeniach. Niegrzeczny. Nieposłuszny. A pani… zbyt łagodna. Nie krzyczy. Na pani miejscu leczyłbym się sam.

A potem… zaczął. Przez prawie pół godziny wizyty, za którą zapłaciłam niemałą sumę, opowiadał… o sobie.

O córce, która z nikim nie rozmawia, farbuje włosy na niebiesko, biega w krótkich spodenkach po mrozie. Że pali w klatce schodowej, zadaje się z podejrzanym towarzystwem. Że on sam łyka tabletki, żeby to znieść. Mówił, iż właśnie tak powinno się akceptować nastawanie.

Słuchałam. Wysłuchałam. Podziękowałam – i wyszłam.

Na ulicy łatwiej było mi oddychać.

I wiecie co? Nie jestem przewrażliwiona. Jestem po prostu matką. Tą, która chce zrozumieć swoje dziecko, pomóc mu, nie zostawić samego w chaosie hormonów, lęków, nieprzespanych nocy. Tak, jestem blisko. Tak, jesteśmy razem. A jeżeli kogoś to przeraża – to znaczy, iż nie wie, czym jest prawdziwa troska.

Teraz szukam innego lekarza. Spokojnego, pełnego szacunku. Nie takiego, który będzie się wygadywać podczas wizyty, ale takiego, który naprawdę nas wysłucha. Bo jestem pewna: kochać swoje dziecko to nie diagnoza. To norma. To – macierzyństwo.

Idź do oryginalnego materiału