Wiatr szumiał między blokami, gdy elektryczka zwalniała przed peronem. Ludzie w pośpiechu ustawiali się przy drzwiach. Za oknami migały już tylko pojedyncze sylwetki na oświetlonej jasno platformie w małej podwarszawskiej stacji. Pociąg drgnął parę razy i stanął. Drzwi otwarły się z głośnym zgrzytem, a pasażerowie – obładowani torbami i reklamówkami – zaczęli wysypywać się na wydeptaną, zatłoczoną platformę.
Marek wyszedł ostatni. Nikt na niego nie czekał. Nie spieszył się do swojej wynajętej klitki, do której wracał tylko po to, by przespać się i iść dalej.
Kilka miesięcy temu rozwiodł się z żoną. Zostawił jej mieszkanie z nowo narodzoną córką, a sam wynajął coś tańszego na obrzeżach miasta.
Poznał kiedyś dziewczynę, spotykali się chwilę, potem rozstali bez żalu. A trzy miesiące później zjawiła się u niego z wyraźnie zaokrąglonym brzuchem. Powiedziała, iż jest w ciąży. Zaproponował ślub. Cztery miesiące później urodziła zdrową dziewczynkę.
Z płaczem wyznała, iż przed nim była z kimś innym. Facet uciekł, gdy tylko dowiedział się o ciąży. A Marek akurat się nawinął. Nie miała dokąd wracać – do rodzinnego miasta nie chciała. Wyrzucić jej? Nie potrafił. Sam odszedł, podał na rozwód.
Teraz pracował niemal bez dni wolnych, oszczędzając na nowe mieszkanie. Znajomy zaciągnął go do ekipy remontowej – wykańczali lokale i domy.
Marek powłóczył się w stronę schodów, oświetlonych bladym światłem latarni. Na dole zauważył rudego psa. Zwierzę spojrzało na niego, a potem wzrok przesunęło w górę, na peron.
— Chyba nikogo więcej nie ma. Co, pan nie przyjechał? No cóż, może na ostatniej będzie — mruknął Marek i ruszył dalej.
Po kilku krokach odwrócił się. Pies wszedł już na peron, wypatrując kogoś w tłumie. Rozległ się stukot kół odjeżdżającej elektryczki. Zwierzę zaskomlało cicho, śledząc wzrokiem pociąg, po czym zbiegło po schodach i podbiegło do Marka. Usiadło naprzeciw, patrząc mu w oczy pytająco.
— No i co, bracie? Zostaniesz tu, czy jednak ze mną pójdziesz? Bo drugi raz pytać nie będę. — Marek odwrócił się i ruszył przed siebie, nie oglądając się.
Pies stał przez chwilę, jakby ważąc decyzję, w końcu poderwał się i ruszył za nim. Najpierw trzymał dystans, potem podszedł bliżej, krocząc obok.
— Samotność gryzie, co? Rozumiem. A do kogo ty adekwatnie należysz? Nie widziałem cię wcześniej. Swoją drogą, sam tu krótko mieszkam…
Pies dreptał obok, słuchając. Tak dotarli do czteropiętrowej kamienicy, w której mieszkał Marek. Przed klatką zwierzę się zatrzymało.
— Wchodzisz czy nie? — Marek otworzył szeroko drzwi. — Decyduj się, bo mi się jeść chce i spać. — Wszedł do środka, ale drzwi przytrzymał.
Pies powoli wszedł po schodach, mijaI tak zostali już na zawsze – Marek, Irena i ten niesforny, mądry pies, który nie chciał wybierać między nimi, bo wiedział, iż razem stanowią całość.