Zbieram wszystko potrzebne, by uciec z dzieckiem od męża i teściów z tej osady.

newsempire24.com 1 miesiąc temu

Już w myślach spakowałam torbę z najpotrzebniejszymi rzeczami, żeby uciec z dzieckiem od męża i jego rodziców z tej wsi. Nie, nie zamierzam poświęcać życia ich kozom, krowom i nieskończonym grządkom. Myślą, iż skoro wyszłam za Wojtka, to automatycznie podpisałam się na rolę darmowej robotnicy w ich gospodarstwie. A ja się na to nie zgadzam. To nie jest moje życie i nie chcę, żeby mój syn wychowywał się w tym bagnie, gdzie jedyną rozrywką jest omawianie, ile mleka dała krowa Krasula.

Kiedy tu przyjechałam po ślubie, wszystko wydawało się niezłe. Wojtek był troskliwy, jego rodzice, Janina i Stanisław, sprawiali wrażenie miłych ludzi. Wieś wyglądała malowniczo: zielone pola, świeże powietrze, cisza. Myślałam nawet, iż się przyzwyczaję. Ale rzeczywistość gwałtownie zweryfikowała moje złudzenia. Tydzień po przeprowadzce Janina wręczyła mi wiadro i kazała doić kozy. „Jesteś teraz nasza, Krysia, trzeba pomagać!” — powiedziała z uśmiechem, od którego do dziś mam ciarki. Ja, dziewczyna z miasta, która w życiu nie trzymała nic cięższego niż laptop, miałam w jeden wieczór opanować sztukę dojenia. To był pierwszy dzwonek.

Wojtek, jak się okazało, nie miał zamiaru mnie bronić. „Mama ma rację, na wsi każdy pracuje” — oznajmił, gdy próbowałam zaprotestować. I tak zaczęło się moje nowe życie: pobudka o piątej rano, karmienie zwierząt, plewienie grządek, sprzątanie w domu, gotowanie dla całej rodziny. Czułam się nie jak żona, tylko jak służąca. A gdy odważyłam się poprosić o dzień wolny, Janina przewracała oczami i zaczynała swoje wykłady: „Za moich czasów kobiety harowały od rana do nocy i nie narzekały!” Wojtek milczał, jakby go to wcale nie dotyczyło.

Mój synek, który ma dopiero trzy lata, stał się jedynym promykiem światła. Patrzę na niego i wiem, iż nie chcę, żeby dorastał tu, gdzie jego przyszłość to albo praca w gospodarstwie, albo wyjazd do miasta, gdzie będzie obcym. Chcę, żeby chodził do dobrego przedszkola, uczył się, podróżował, widział świat. A tu? Tu choćby porządnego internetu nie ma, żeby ściągnąć mu bajki. Gdy Janina usłyszała, iż chcę zapisać synka na zajęcia plastyczne w pobliskim miasteczku, tylko prychnęła: „Po co mu to? Niech się lepiej uczy doić krowy, przyda się!”

Próbowałam rozmawiać z Wojtkiem. Tłumaczyłam, iż się tu duszę, iż to nie jest życie, o którym marzyłam. Ale on tylko wzruszał ramionami: „Wszyscy tak żyją, Krysia. Czego ty chcesz?” A niedawno dowiedziałam się, iż Janina już planuje rozbudowę obory i kupno kolejnej krowy. I oczywiście cała praca znów spadnie na mnie. To była ostatnia kropla.

Zaczęłam po cichu odkładać pieniądze. Niewiele, ale na bilet do miasta starczy. Mam przyjaciółkę w wojewódzkim, obiecała pomoc z mieszkaniem i pracą. Już widzę, jak z synkiem wsiadamy do autobusu, zostawiając za sobą tę wieś, kozy, krowy i wieczne utyskiwania Janiny. Marzę o małym mieszkanku, gdzie będzie tylko nasza przestrzeń, gdzie ja będę mogła pracować, a mój syn — dorastać w normalnych warunkach. Chcę znów poczuć się człowiekiem, a nie maszyną do pracy.

Oczywiście, boję się. Nie wiem, jak ułoży się życie w mieście. Czy znajdę pracę? Czy starczy pieniędzy? Ale jedno wiem na pewno — nie mogę tu zostać. Za każdym razem, gdy widzę, jak mój synek bawi się w podwórku, myślę, iż zasługuje na więcej. Ja też. Nie chcę, żeby widział, jak jego matka ugina się pod tym ciężarem, jak gubi siebie dla cudzych oczekiwań.

Janina niedawno powiedziała, iż jestem „zbyt miejska” i nigdy nie będę swoja na wsi. Wiecie co? Ma rację. Nie chcę być tu swoja. Chcę być sobą — Krysią, która marzyła o karierze, podróżach, szczęśliwej rodzinie. I zrobię wszystko, żeby odzyskać to życie. choćby jeżeli znaczy to spakować torbę i wyjechać z dzieckiem tam, gdzie nikt nie zmusi nas do dojenia krów.

Idź do oryginalnego materiału